8 wrz 2011

Wokół Mansfield Park

W ramach zrywu z cyklu “jakim cudem nie przeczytałam jeszcze wszystkich powieści Austen”, kupiłam w kwietniu “Mansfield Park” i męczyłam aż do dzisiaj. Pierwsze 150 stron: czy ta książka musi być taka nudna? Widziałam doskonale, jak dobrze napisane są dialogi, z jaką ironią przedstawione te wszystkie ciotki, ale, na boga, naprawdę nic się nie działo! Przez dwa czy trzy miesiące używałam jej jako ostatniej instancji w bezsenne wieczory, trzy strony wystarczały do uśpienia. Potem rzecz się rozkręciła.

Pierwsze wrażenie: “Jane Eyre” dla czytelników o słabszych nerwach. Jane Eyre to taka szara mysz ze smutnym dzieciństwem i trwogą przed Bogiem. Potem się okazuje, że jednak nie jest mimozą i potrafi się postawić, jeśli ktoś chce ją zepchnąć z cnotliwej drogi. Fanny Price jest taka właśnie, tylko nie musiała się tyle nacierpieć (chociaż też nie miała za młodu ogrzewania), a rzecz rozgrywa się w słonecznych salonach zamiast ponurego zamczyska.

Tradycyjnie już obejrzałam do pary ekranizacje, w tym wypadku “klasyczną” z 1999 roku i jakiś gniot z 2007, o którym nie ma nawet co pisać, może poza tym, że lepiej trzyma się oryginału. W obu filmach ze słabowitej Fanny, która mdleje po półgodzinnym spacerze, zrobiono biegającego po ogrodzie trzpiota, który tylko gra w badmintona i jeździ konno.

Film z 1999 roku to w moich oczach raczej luźna interpretacja powieści. Fanny, nie dość, że taka zuch dziewczyna, okazuje się jeszcze wcieleniem młodej Jane Austen: pisze zabawną historię Anglii, a na koniec nawet ma coś opublikować. Zrobienie z niej tak żywotnej i accomplished panny wypacza cały koncept, w ogóle nie widać jej żelaznych zasad i moralnego kręgosłupa, który gubi się gdzieś między ostrym językiem (Fanny Price i docinki?!) a uśmiechami. Wszystkie komentarze, jakoby była ona taka nieśmiała, w filmie są poza swoim kontekstem i nie mają najmniejszego sensu. Tak samo jak nie wiemy naprawdę, dlaczego ona tak bardzo broni się przed małżeństwem z Crawfordem.

Acha, no tak. Nie chce Crawforda, bo przecież ona i Edmund kochają się od dziecka. Edmunda w ramiona panny Crawford pcha na siłę jego ojciec, który chce dobrze ustawić młodszego syna. Wypaczenie relacji między głównymi romantycznymi bohaterami powieści jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe - historia w książce broni się sama i dałoby się ją opowiedzieć wiarygodnie. Tym bardziej, że widz w 1999 roku jest już zaprawiony w bojach, widział “Emmę”, “Rozważną i romantyczną”, a nawet “Dumę i uprzedzenie” w wersji BBC i naprawdę nie trzeba mu nic uwspółcześniać i uatrakcyjniać.

W filmie dopisano też nowy wątek: oto okazuje się, że interesy, których pilnować musi Sir Thomas, oparte są na wyzysku niewolników. Fanny, oświecona i oczytana w nowoczesnych pismach, ciężko to przeżywa, co Sir Thomas komentuje mniej więcej tak: możesz sobie narzekać, ale pamiętaj, kto cię utrzymuje i dzięki czemu go na to stać. Wydaje mi się, że w tym akurat filmie taki wątek jest niepotrzebny, ale przypomniał mi o ogólniejszej refleksji.

Czytając latem esej Dorris Lessing o Jane Austen, zdałam sobie sprawę, jak lubię tego typu odbrązawianie jej powieści. Odsłonięcie kulisów tych wszystkich eleganckich herbatek. Że czasy “Dumy i uprzedzenia” to nie tylko czasy wysokiego stanu w sukniach, ale też wojen napoleońskich i handlu niewolnikami. Że życie mężatki, kwitowane zawsze u Austen stwierdzeniem “ponieważ byli tak dobrze dobrani, byli bardzo szczęśliwym małżeństwem”, oznaczało bezustanne ciąże i związane z nimi zagrożenie życia. Chętnie obejrzałabym film, który by to wszystko jakoś pokazał. “Becoming Jane” to jeszcze nie to, o ile w ogóle można tam mówić o zbliżaniu się do takiej wizji.

Między rozpoczęciem a zakończeniem “Mansfield Park” przeczytałam tyle współczesnych powieści, że na chwilę mam dosyć. Wracam do klasyki, ostatnio zresztą czuję się mocno niedouczona. Zostałam teraz z jedną jedyną książką, reszta została w Amsterdamie, leci też do mnie (mam nadzieję!) paczka z UK. Tą jedyną jest “Tess of the D’Urbervilles” Hardy’ego, która męczy mnie bardzo po sielankowej Austen. Czarny charakter jest obrzydliwy i boję się, co złego jeszcze narobi.

3 wrz 2011

On the move



Minał sierpień, minął wrzesień, znów październik i ta jesień... Minął sierpień w każdym razie, spędzony na totalnej załamce magisterskiej i szalonym pakowaniu na koniec, i oto mamy logiczkę w Bawarii. Na zdjęciu po prawej stronie budynek, w którym spędzę 36 miesięcy i napiszę książkę, pośrodku zaś budowla, która odbierze mi część przyjemności z chodzenia do pracy.

Ostatnie trzy dni sierpnia spędziłam na gorączkowym pozbywaniu się połowy posiadanych przedmiotów. Pierwsze trzy dni września - na tak samo nerwowym kupowaniu dokładnie tych samych rzeczy kilkaset kilometrów dalej. Garnki, patelnie, pudełka takie i inne, talerz i kubek... Przeraziło mnie takie marnotrawstwo. Jasne, część rzeczy w Amsterdamie znalazła nowych właścicieli (a logik już na drugi dzień po tym, jak uszczęśliwiłam go sobą i moim dobytkiem w jego jednoizbowym mieszkaniu, chciał mi to wszystko oddać), ale części nie udało się nikomu wepchnąć. Tradycyjnie już zaczynam się zastanawiać, ile jeszcze takich przeprowadzek ponad granicami mnie czeka, i ile rzeczy trzeba będzie zgromadzić i porzucić po drodze.