Pokazywanie postów oznaczonych etykietą turyzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą turyzm. Pokaż wszystkie posty
16 kwi 2012
Szalona wielkanoc z Aalą, relacja dzień po dniu
Najwyższy czas zacząć powoli relację z szalonej wielkanocy z Aalą. Aala przyjechała do mnie na tydzień m.in. w celu podsycenia swojej pasji do Holocaust studies, skoro nie byłam w stanie jej doradzić, jak zrobić to za pomocą YouTube. Bezpośrednio po tych wspólnych feriach wiosennych wylądowałam jeszcze na prawie cztery dni w Belgii na promocji swojej pracy magisterskiej, więc wszystko to razem złożyło się na najaktywniejszy od chyba roku tydzień logiczki.
W ciągu dziewięciu dni zaliczyłam 9 muzeów, 6 kościołów, monachijskie zoo, obóz w Dachau, wystawę o Białej Róży, 13 prezentacji i 6 tutoriali oraz niezliczoną ilość odcinków szoł Magdy Gessler, kreatorki smaku i stylu. Zrobiłyśmy mazurek (zob. zdjęcie; za słabą estetykę winę ponoszę ja, Aala mówiła, żeby tak nie lać tej czekolady), sernik japoński, ja nadrobiłam zaległości z polskiej kultury i życia publicznego, a Aala ze świata staników i kosmetycznych tutoriali, co skończyło się nazwaniem mnie w internecie rasistowską profesorką. Jednym słowem: był szał jak na koncercie Bajmu.
No i mam teraz ogromną potrzebę pozwierzania się z tych muzeów, z tego obozu, z książek - bo i książkę dostałam, wreszcie się doszkalam z Witkowskiego - i jeszcze do tego skończyłam słuchać pierwszego audiobooka. Póki co z tej aktywności się pochorowałam, a właśnie dzisiaj zaczął się semestr, dwóch promotorów depcze mi po piętach, sto piętnaście kursów, w tym niemieckiego - logiczka budzi się z tej paskudnej, depresyjnej zimy. Stay tuned.
19 maj 2011
Metaturyzm
Powoli nadchodzi czas na planowanie tegorocznych Prawdziwych Wakacji, w pocie i łzach zasłużonych i dorobionych. Wakacje, na które jedzie się jako pełnoetatowa turystka, a nie w odwiedziny czy na wykłady.
Rzecz oczywista: Włochy. Rzecz wymuszona: nie więcej niż tydzień, więc raczej jedno miasto. Siedzę i wpatruję się w maps.google.it.
- A może nie ma co kombinować? Może po prostu Rzym? … Nie, tam jest za głośno. Bolonia. Florencja?
- Wiesz, Rzym na pewno nie jest zły, ale tam jest tylu turystów. Nie uciekniesz tam od świadomości, że sama też jesteś turystką.
- Ale przecież mi to zupełnie nie przeszkadza.
- Jak to?
- Wiesz, że jestem niezmiernie uzdolniona w kwestii ignorowania wszystkich wokół. Poza tym, obchodzą mnie tylko obrazy i architektura, cóż mi po ludziach.
- No ale będąc ciągle wśród turystów, nie zbliżysz się do prawdziwych ludzi i nie zobaczysz, jak tam żyją.
No tak. Przecież Prawdziwe Doświadczenie Miejsca jest wtedy, kiedy na własnej skórze poczujesz, jak Tam się Żyje. Nie zwiedza, nie ogląda, tylko Żyje. Tubylcy. Wiesz, te katedry, muzea, tak, ale najwspanialsze doświadczenie tego lata to rozmowa z rybakiem, który co rano przynosił nam świeże ryby.
Nakładają się tutaj na siebie dwie idee. Pierwsza to podstawowy mit turystyki, która pragnie być tym, czym z założenia nie jest – normalnym życiem. Druga sprawa to szukanie niepowtarzalnych doświadczeń – masowemu turyście nie podoba się, że to, co dostępne dla niego, jest dostępne też dla wszystkich współtowarzyszy. Podróżowanie, zamiast być także wewnętrznym przeżyciem, zostaje zeksternalizowane w obrazy, którymi trzeba się tu i ówdzie pochwalić. Absolutna wyjątkowość twojego doświadczenia świadczy o twojej wyjątkowości.
Chyba nie zgadzam się na taki obraz. Najwyraźniej marna ze mnie post-turystka, ale może właśnie odkrywam post-post-turystykę? Sztuka i budynki mają to do siebie, że nie marnieją od rosnącej liczby wpatrujących się w nie par oczu. To ja mam być pojedyncza, moje spotkanie z obrazem jest takie na pewno.
Poznałam też Prawdziwe Życie w Amsterdamie, i oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, że nie polega ono na noszeniu chodaków i codziennym oglądaniu niezliczonych Rembrandtów, tylko na zakupach spożywczych i jeździe do szkoły. Chociaż, przyznaję, Vermeer dostępny bez przerwy rozpieszcza.
A jak skończyła się rozmowa przy mapie? Dopytałam. Nie, nie, ja oczywiście nie jestem post-turystą. Ja tylko nie lubię, jak mi tłum wchodzi w kadr. Lubię brak tłumu z przyczyn estetycznych. Ho, ho, tak, tak...
Rzecz oczywista: Włochy. Rzecz wymuszona: nie więcej niż tydzień, więc raczej jedno miasto. Siedzę i wpatruję się w maps.google.it.
- A może nie ma co kombinować? Może po prostu Rzym? … Nie, tam jest za głośno. Bolonia. Florencja?
- Wiesz, Rzym na pewno nie jest zły, ale tam jest tylu turystów. Nie uciekniesz tam od świadomości, że sama też jesteś turystką.
- Ale przecież mi to zupełnie nie przeszkadza.
- Jak to?
- Wiesz, że jestem niezmiernie uzdolniona w kwestii ignorowania wszystkich wokół. Poza tym, obchodzą mnie tylko obrazy i architektura, cóż mi po ludziach.
- No ale będąc ciągle wśród turystów, nie zbliżysz się do prawdziwych ludzi i nie zobaczysz, jak tam żyją.
No tak. Przecież Prawdziwe Doświadczenie Miejsca jest wtedy, kiedy na własnej skórze poczujesz, jak Tam się Żyje. Nie zwiedza, nie ogląda, tylko Żyje. Tubylcy. Wiesz, te katedry, muzea, tak, ale najwspanialsze doświadczenie tego lata to rozmowa z rybakiem, który co rano przynosił nam świeże ryby.
Nakładają się tutaj na siebie dwie idee. Pierwsza to podstawowy mit turystyki, która pragnie być tym, czym z założenia nie jest – normalnym życiem. Druga sprawa to szukanie niepowtarzalnych doświadczeń – masowemu turyście nie podoba się, że to, co dostępne dla niego, jest dostępne też dla wszystkich współtowarzyszy. Podróżowanie, zamiast być także wewnętrznym przeżyciem, zostaje zeksternalizowane w obrazy, którymi trzeba się tu i ówdzie pochwalić. Absolutna wyjątkowość twojego doświadczenia świadczy o twojej wyjątkowości.
Chyba nie zgadzam się na taki obraz. Najwyraźniej marna ze mnie post-turystka, ale może właśnie odkrywam post-post-turystykę? Sztuka i budynki mają to do siebie, że nie marnieją od rosnącej liczby wpatrujących się w nie par oczu. To ja mam być pojedyncza, moje spotkanie z obrazem jest takie na pewno.
Poznałam też Prawdziwe Życie w Amsterdamie, i oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, że nie polega ono na noszeniu chodaków i codziennym oglądaniu niezliczonych Rembrandtów, tylko na zakupach spożywczych i jeździe do szkoły. Chociaż, przyznaję, Vermeer dostępny bez przerwy rozpieszcza.
A jak skończyła się rozmowa przy mapie? Dopytałam. Nie, nie, ja oczywiście nie jestem post-turystą. Ja tylko nie lubię, jak mi tłum wchodzi w kadr. Lubię brak tłumu z przyczyn estetycznych. Ho, ho, tak, tak...
24 cze 2010
Homing
Zawsze byłam twardzielką w podróży – długie godziny w polskich pociągach i na lotniskach robią swoje. Ale dzisiaj mówię dość! Ponad osiemnaście godzin w autobusie z Amsterdamu przekonało mnie, że już nigdy się w taką podróż nie wybiorę, choćby tanie loty nie były takie znowu tanie. I tak dałam autokarom o jedną szansę za dużo.
No i oczywiście specjalne podziękowania za przyjemną podróż należą się moim bystrym rodakom, którym się wydaje, że jak nie ma granic w Schengen, to mogą sobie przywozić zielone pamiątki z Amsterdamu. Dwie osoby w autobusie z trawą, plus trzecia zgarnięta na mocy jakiegoś listu gończego – i trzy godziny na granicy, w czasie których nawet kierowca był przesłuchiwany.
Jak się okazuje, pół roku spędzone w oderwaniu od realnego świata (mieszkam na uczelni, a jedynymi osobami, z jakimi na co dzień rozmawiam, są ludzie dużo ode mnie inteligentniejsi - i piszę to bez kokieterii) sprawiło, że zapomniałam, na jakim poziomie prowadzone są konwersacje między ludźmi, których nazywamy w naszej gwarze normalnymi. Wyniki wyborów przestały mnie dziwić.
No i oczywiście specjalne podziękowania za przyjemną podróż należą się moim bystrym rodakom, którym się wydaje, że jak nie ma granic w Schengen, to mogą sobie przywozić zielone pamiątki z Amsterdamu. Dwie osoby w autobusie z trawą, plus trzecia zgarnięta na mocy jakiegoś listu gończego – i trzy godziny na granicy, w czasie których nawet kierowca był przesłuchiwany.
Jak się okazuje, pół roku spędzone w oderwaniu od realnego świata (mieszkam na uczelni, a jedynymi osobami, z jakimi na co dzień rozmawiam, są ludzie dużo ode mnie inteligentniejsi - i piszę to bez kokieterii) sprawiło, że zapomniałam, na jakim poziomie prowadzone są konwersacje między ludźmi, których nazywamy w naszej gwarze normalnymi. Wyniki wyborów przestały mnie dziwić.
15 mar 2010
atrakcje
Tak się złożyło, że zeszły tydzień mieliśmy jakimś cudem trochę spokojniejszy (plusem studiowania tutaj jest to, że ci wszyscy sławni profesorowie muszą jeździć na konferencje), więc zaliczyłam wreszcie kilka atrakcji. I dobrze, bo inaczej już naprawdę nie byłoby o czym pisać, życie na co dzień toczy się od artykułu do artykułu, myślałam nawet, czy by nie przemianować bloga z erazmusowego na kulinarny, bo tylko gotowanie ratuje mnie przed absolutną monotonią.
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
26 sty 2010
Goście!
Zostałam dziś tak ścignięta za niepisanie na blogu, że teraz hurtem opiszę cały styczeń.
W zeszły weekend miałam wreszcie gości z Polski (a w każdym razie gości-Polaków, bo przyjechali z Brukseli) i nareszcie poczułam się w pełni kochana, o. Przyjechała Karolina z AAL z bratem-bliźniakiem.
Obskoczyliśmy standardowy zestaw muzeów, przy okazji odkrywając idiotyczną politykę miasta. Muzeum miejskie Amsterdamu – zamknięte do bodaj 2011. Muzeum morskie – również. Rijksmuseum – zamknięte od 2003 roku, w kącie otwarta mała wystawa ze sztuką Złotego Wieku. Amstelkring, muzeum z tajemnym katolickim kościołem z XVII wieku – w remoncie, co prawda nie zamknięte, ale wiele rzeczy wywieziono do renowacji. A na koniec tego wszystkiego, w ramach ściągania turystów do Amsterdamu, Van Gogh Museum 1 stycznia podnosi ceny – do 14 euro.
A na deser dostałam najfajniejszy prezent świata – puzzle z Avercampem! Stan na obrazku nie odpowiada już rzeczywistości, zostało już tylko niebo, ale nie chciało mi się iść na górę po nowe zdjęcie. Poza tym teraz się intensywnie uczę i piszę projekty, więc puzzli niet.
21 wrz 2009
dzień za dniem
Ojejku, w ogóle nie mam o czym pisać, życie w Holandii mi scodzienniało. Dzisiaj nawet samej siebie nie poznaję, bo przez bitych 6 godzin albo coś koło tego uprawiałam aktywność naukową - zajęcia, biblioteka, zadania domowe na 10 dni do przodu i czytanie o wyborach w Holandii. Może wreszcie nabieram rozpędu i nie będę już tylko spać i się stresować, tylko zacznę się naprawdę uczyć.
W piątek byłam w Utrechcie w muzeum, nazywa się Catharijneconvent i jest chyba dyżurnym utrechckim muzeum od średniowiecza. Brzmi świetnie, skoro sam Utrecht jest dyżurnym średniowiecznym miastem w Holandii. Mimo to wyszłam zawiedziona, wydawało mi się, że było za mało obrazów, a za dużo bezsensownych przedmiotów. Dopiero dzisiaj, pod wpływem znanego specjalisty od średniowiecza :), zrewidowałam i samo piątkowe doświadczenie, i moje podejście do ładnych i starych przedmiotów.
Padłam ofiarą własnej malarskocentryczności i chyba też jestem trochę rozpuszczona. A tymczasem to, że Catharijneconvent ma kolekcję mniejszą niż trzy piętra, w której w dodatku nie przeważają obrazy, nie oznacza jeszcze, że muzeum jest słabe. Pokazują całkiem pokaźną wystawę manuskryptów z kolorowymi obrazkami (oj jak ja lubię książki z obrazkami!), a na dole w ciemnej sali urządzono skarbiec z mnóstwem złotych przedmiotów i szatami liturgicznymi, a niektóre z nich są hiperstare.
Trzeba będzie tam wrócić, albo w listopadzie ze specjalistą, albo wcześniej jeszcze sama zajrzę. Im więcej o tym myślę, tym więcej szczegółów mi się przypomina, które trzeba by jeszcze raz zobaczyć. A może mama i tata będą chcieli przejechać się do Utrechtu? W końcu TAKA KATEDRA...
Acha, dranie w Catharijneconvent nie przetłumaczyły tabliczek przy eksponatach, wszystko jest po niderlandzku, a ja po raz kolejny wyrzucam sobie tę niezrozumiałą niechęć do nauki. No ale dzisiaj doszliśmy do wniosku, że języki obce trzeba znać dwa, choć ten drugi może być turystyczny (czyli niekoniecznie nauczony po to, żeby czytać i jeździć na konferencje).
W piątek byłam w Utrechcie w muzeum, nazywa się Catharijneconvent i jest chyba dyżurnym utrechckim muzeum od średniowiecza. Brzmi świetnie, skoro sam Utrecht jest dyżurnym średniowiecznym miastem w Holandii. Mimo to wyszłam zawiedziona, wydawało mi się, że było za mało obrazów, a za dużo bezsensownych przedmiotów. Dopiero dzisiaj, pod wpływem znanego specjalisty od średniowiecza :), zrewidowałam i samo piątkowe doświadczenie, i moje podejście do ładnych i starych przedmiotów.
Padłam ofiarą własnej malarskocentryczności i chyba też jestem trochę rozpuszczona. A tymczasem to, że Catharijneconvent ma kolekcję mniejszą niż trzy piętra, w której w dodatku nie przeważają obrazy, nie oznacza jeszcze, że muzeum jest słabe. Pokazują całkiem pokaźną wystawę manuskryptów z kolorowymi obrazkami (oj jak ja lubię książki z obrazkami!), a na dole w ciemnej sali urządzono skarbiec z mnóstwem złotych przedmiotów i szatami liturgicznymi, a niektóre z nich są hiperstare.
Trzeba będzie tam wrócić, albo w listopadzie ze specjalistą, albo wcześniej jeszcze sama zajrzę. Im więcej o tym myślę, tym więcej szczegółów mi się przypomina, które trzeba by jeszcze raz zobaczyć. A może mama i tata będą chcieli przejechać się do Utrechtu? W końcu TAKA KATEDRA...
Acha, dranie w Catharijneconvent nie przetłumaczyły tabliczek przy eksponatach, wszystko jest po niderlandzku, a ja po raz kolejny wyrzucam sobie tę niezrozumiałą niechęć do nauki. No ale dzisiaj doszliśmy do wniosku, że języki obce trzeba znać dwa, choć ten drugi może być turystyczny (czyli niekoniecznie nauczony po to, żeby czytać i jeździć na konferencje).
6 wrz 2009
Utrecht
No, ale straciłam rozpęd, cztery dni bez blogowania to za dużo, jeszcze wypadnę z rytmu i będzie jak z pilatesem.
W piątek byłam w Utrechcie na spotkaniu informacyjnym dla tamtejszych Erasmusów, do których zresztą oficjalnie należę. Tylko, że, jak to ja, wzięłam kasę i uciekłam. Zafundowano nam krótki wykład o studiowaniu w Niderlandach i dowiedziałam się na przykład, że dziesięciostopniowa skala tłumaczy się jasno: 10 jest dla boga, 9 dla nauczyciela, niektórzy studenci mogą pomarzyć o 8. To tłumaczy wypowiedź jednej prowadzącej w Amsterdamie: "Jeśli ktoś naprawdę zasługuje, to chętnie daję wysokie oceny. W zeszłym roku miałam studenta, który w semestrze zdobył 98% możliwych do zdobycia punktów. No przecież ktoś taki zasługuje na 9." Myślę, że ze 100% miałby szansę na 9,5...
Samo miasto jest przepiękne, przynajmniej to, co u nas nazywałoby się starym miastem - choć na przykład okolice dworca wcale na to nie wskazują. Właśnie, piękna własność holenderskich kolei - bilet na intercity kosztuje tyle samo, co na osobowy, dzięki czemu do Utrechtu jechałam równo 20 minut.
No, ale miasto. Dużo mniej niż w Amst. wieje, to chyba zasługa oddalenia od morza (niewielkiego, ale jednak) i gęstszej zabudowy - nie ma szerokich kanałów na przestrzał, w których wiatr się morze rozpędzać, jak chce.
Katedra w Utrechcie budzi tęsknotę za francuskim gotykiem, którego wspomnienie zaczyna mi się niebezpiecznie zacierać, a do Francji jednak nie mam ochoty jechać. Także na razie Utrecht musi wystarczyć. Przepiękna wieża (zguglujcie sobie!) naprawdę góruje nad miastem, wcale nie jest łatwo się zgubić. Wieżę od reszty katedry oddziela całkiem szeroka ulica, trudno wyobrazić sobie, jak ogromna to była budowla. W 1674 roku nad Utrechtem przeszedł huragan, który zwalił całą nawę i wieżę wielu innych kościołów. Pewnie dlatego też nie ostały się witraże, więc wnętrze tego, co z katedry pozostało, zalanie jest światłem niestety białym.
Huragan zmiótł też wieże romańskich kościołów (Utrecht jest jednym z najstarszych miast Holandii), widziałam Buurkerk i Janskerk, bryła jest nieładnie zaburzona.
Oprócz nawałnicy katedrę w Utrechcie spotkało jeszcze jedno nieszczęście, o ile pamiętam, w 1580 roku. Protestanci zniszczyli wtedy wszystkie przejawy bałwochwalczych kultów katolików. Świątynia pełna jest dzieł sztuki, których postacie pozbawione są twarzy. Na zdjęciu na początku wpisu tego nie widać, ale na tamtej płaskorzeźbie twarz zachował tylko bóg, patrzący na scenę z samej góry. Mocno mnie tamten widok zatrwożył, to trochę jak z Herostratesem, ślady ludzkiej ręki łatwiej mi odnaleźć w tym zniszczeniu, niż w pieczołowicie przechowywanych i nietkniętych arcydziełach. Ciekawe swoją drogą, czy protestancki dekapitator (jest takie słowo?) nie odrąbał twarzy samemu Stwórcy, bo ten był za wysoko, czy jednak zadrżała mu ręka?
W Utrechcie spodobało mi się tak bardzo, że przez chwilę żałowałam, że wybrałam życie zdziwaczałej logiczki zamiast sympatycznej erasmuski. Ale tylko przez chwilę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)