31 lip 2012

Sprzedaję książki NIEAKTUALNE

O tutaj. Wreszcie do mnie dotarło, że nigdy już nie będę uprawiać filozofii po polsku, ani tym bardziej językoznawstwa.

16 kwi 2012

Szalona wielkanoc z Aalą, relacja dzień po dniu


Najwyższy czas zacząć powoli relację z szalonej wielkanocy z Aalą. Aala przyjechała do mnie na tydzień m.in. w celu podsycenia swojej pasji do Holocaust studies, skoro nie byłam w stanie jej doradzić, jak zrobić to za pomocą YouTube. Bezpośrednio po tych wspólnych feriach wiosennych wylądowałam jeszcze na prawie cztery dni w Belgii na promocji swojej pracy magisterskiej, więc wszystko to razem złożyło się na najaktywniejszy od chyba roku tydzień logiczki.

W ciągu dziewięciu dni zaliczyłam 9 muzeów, 6 kościołów, monachijskie zoo, obóz w Dachau, wystawę o Białej Róży, 13 prezentacji i 6 tutoriali oraz niezliczoną ilość odcinków szoł Magdy Gessler, kreatorki smaku i stylu. Zrobiłyśmy mazurek (zob. zdjęcie; za słabą estetykę winę ponoszę ja, Aala mówiła, żeby tak nie lać tej czekolady), sernik japoński, ja nadrobiłam zaległości z polskiej kultury i życia publicznego, a Aala ze świata staników i kosmetycznych tutoriali, co skończyło się nazwaniem mnie w internecie rasistowską profesorką. Jednym słowem: był szał jak na koncercie Bajmu.

No i mam teraz ogromną potrzebę pozwierzania się z tych muzeów, z tego obozu, z książek - bo i książkę dostałam, wreszcie się doszkalam z Witkowskiego - i jeszcze do tego skończyłam słuchać pierwszego audiobooka. Póki co z tej aktywności się pochorowałam, a właśnie dzisiaj zaczął się semestr, dwóch promotorów depcze mi po piętach, sto piętnaście kursów, w tym niemieckiego - logiczka budzi się z tej paskudnej, depresyjnej zimy. Stay tuned.

22 mar 2012

Inna żywność

Zrobiło się ciepło i słonecznie, wymoczyliśmy nogi w zimnej jeszcze rzece, i ku mojemu własnemu zdziwieniu zachciało mi się żyć a nawet pracować. Trzeba kuć to żelazo, więc do poduszki czytam teraz co lżejszą filozofię. Chłopcy z pracy z kolei zaczęli promować intensywnie różne wideometody popularyzowania nauki - za tydzień mamy się nawet spotkać z jakimś gościem z miejscowej firmy produkującej filmy. Wiedziałam, że bycie gwiazdą YouTube jest mi pisane.

Oczywiście pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy na hasło "popularyzowanie idei", są TED Talks. Idealne jako telewizja do posiłków. Założenie jest takie, żeby w bardzo krótkim czasie opowiedzieć publiczności o jednej idei właśnie, pomyśle, który ma nas porwać i wzbudzić chęć do działania albo nauczenia się więcej. Albo, jak w moim przypadku, przypomnieć sobie, że historia nauki to było coś:


Naprawdę fajnie jest sobie czasem przypomnieć, jak miało się osiemnaście lat, czytało o teorii strun do śniadania i jak się miało pasję, chęć i ochotę. Chyba przekonałam się na sobie przez ostatnich kilka lat, że o tego typu zainteresowania, jak o wszystko przecież, trzeba dbać - karmić, odświeżać, przypominać sobie co lepsze kawałki. Inaczej wszystko zginie, nawet w młodym człowieku.

Miłość do logiki i filozofii (a nawet językoznawstwa) też można w sobie podsycać za pomocą obrazków. Poniższy film znaleźliśmy już jakiś czas temu, ale za każdym razem ogląda się go tak samo przyjemnie - mimo, że nic nowego dowiedzieć się nie mogę, bo przedstawione w nim zagadki i paradoksy to elementarz filozofa analitycznego. Poza tym: kto nie lubi słuchać Davida Mitchella?


 Mam ochotę napisać dużo banałów o tym, jak to mamy najłatwiejszy w historii dostęp do wiedzy i jak mały użytek z niego czynimy, spędzając dnie na oglądaniu małych zwierząt w pudełkach i panienek nawijających o makijażu. Tylko że oczywiście wszyscy o tym wiemy, a ludzka natura jest jaka jest. Tym samym - z pozdrowieniem dla znajomych wybitnych jednostek, którym udało się nie rozmemłać - sobie odpuszczę. I obejrzę coś do kolacji.


11 mar 2012

Carlos Ruiz Zafón, razy dwa

Dostałam w święta "Cień wiatru" Zafona, z komentarzem, że super, nie można się oderwać i można czytać w kółko. Sceptycznie podchodzę do książek, w których dużo się dzieje, a do tego jeszcze jest jakaś intryga czy inna tajemnica (zwyczajnie nie nadążam, tak samo jak za filmami z akcją, poza tym co to kogo obchodzi, że coś się stało). Ale faktycznie było bardzo miło. Poziom, który określiłabym jako 20% Paulo Coehlo plus 80% Umberto Eco, albo po prostu jako "Eco bez gadania o filozofii, plus trochę taniochy". Przyjemna, wartka fabuła, w której główną rolę intrygotwórczą grają książki, jeden pisarz i księgarnia. Młody chłopak zostaje w ramach kontynuowania rodzinnej tradycji zaprowadzony na Cmentarz Zapomnianych Książek, żeby wybrać tom, którym będzie się opiekował przez całe życie. Oczywiście zupełnie przypadkiem wybiera książkę pod wieloma względami przeklętą. Pojawia się czarny charakter, który chce ją za wszelką cenę zniszczyć, jest i ładna dziewczyna, i chęć odnalezienia autora książki, i obowiązkowa postać komiczna - niezniszczalny przyjaciel, który z każdej opresji wyjdzie cało i z wdziękiem, sypiąc żartobliwymi uwagami. Na dodatek rzecz dzieje się w Barcelonie, którą zdążyłam już wcześniej polubić dzięki Mendozie. Zafón bardzo ładnie pisze o mieście, dosyć szybko czytelnik nabiera wrażenia, że całkiem dobrze orientuje się w topografii miasta i że umie je sobie wyobrazić. Podsumowując: nie jest to "Zbrodnia i kara", ale tych kilka wieczorów z "Cieniem wiatru" nie będzie bolało.

Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy kilka dni po świętach dostałam kolejny prezent, rzekomą kontynuację "Cienia wiatru" - "Grę anioła". I jakież było moje zdziwienie. "Gra anioła" opowiadać ma wydarzenia rozgrywajace się bodaj dwadzieścia lat przed "Cieniem wiatru", niektórych bohaterów więc już znamy, co tylko potęguje wrażenie wtórności. Fabuła niby inna, a ta sama - przeklęta książka, tajemniczy czarny charakter, piękna kobieta, księgarnia. Tylko tym razem bohaterowie zawzięcie próbują rozgryźć istotę religii i literatury, dyskutując w stylu, który przypominał mi pewne upojne popołudnie spędzone za młodu na donośnym rżeniu przy czytaniu na głos fragmentów "Alchemika". Werdykt: 80% Coehlo, 20% Eco (no bo jednak te książki ciągle są, takoż intryga). Zachowanie bohatera jest dla mnie w większości całkowicie niezrozumiałe, miota się chłopak bez ładu i składu, każąc mi przypuszczać, że sam nie wie, o co mu chodzi. To samo zresztą mogłabym powiedzieć o "rozwiązaniu" intrygi.

A jakby tego wszystkiego było mało, książka jest ewidentnie edytowana i tłumaczona w pośpiechu - są i literówki, i błędy gramatyczne, i ewidentne kalki z hiszpańskiego, które po polsku brzmią jak drewno, a do tego jeszcze takie kwiatki jak bohater wchodzący do domu, zamykający drzwi, czytający list pod nimi znaleziony... i po jego przeczytaniu ponownie wchodzący do tego samego domu i zamykający te same drzwi. Ja naprawdę nie jestem najuważniejszym i najbystrzejszym czytelnikiem, więc jeśli widzę takie kiksy, to znaczy, że jest już bardzo źle.

(Na obrazku jest Mendoza, bo "Cień wiatru" został w Polsce, a jak dwie książki, to dwie. Mendoza był zresztą w porządku, chociaż bohater też trochę się miotał, ale chyba taki był pomysł.)

4 mar 2012

"The Slap" Christos Tsiolkas


Fajną książkę ostatnio przeczytałam. Szukając czegoś, co byłoby lepszej jakości niż "The House at Riverton" Kate Morton, ale nadal dało się czytać bez zgrzytania zębów (nazgrzytałam się przy Tołstoju; mam nadzieję, że tłumaczenie mam jakieś parszywe), wybrałam sobie z półki "The Slap". Autor nazywa się Christos Tsiolkas i jest z Australii. I tu od razu pierwsza przyjemność - nie czytałam jeszcze niczego po australijsku, nie wiedziałam, jak nowego języka się spodziewać i odkrywanie słów, których czasem nie znał nawet logik, było fajne.

"Klaps" jest o ludziach i o tym, jakie życie jest ciężkie, więc zdecydowanie nie jest czytadłem, a do tego jest bardzo przyjemnie napisany. Grupa krewnych i znajomych spotyka się na ogrodowym przyjęciu. Czteroletni syn jednej z par, bezstresowo wychowywany i jakby żywcem przeniesiony z nocnych koszmarów bezdzietnych z wyboru, prowokuje ojca innego chłopca, co kończy się klapsem właśnie. Ponieważ rzecz dzieje się na zgniłym Zachodzie, rusza lawina oburzenia, ostentacyjnego zrywania długoletnich przyjaźni z "tym potworem, który pobił dziecko", zgłaszania sprawy na policję. Oczywiście z czasem dowiadujemy się różnych rzeczy i wszystko przestaje być jednoznaczne, o ile na początku w ogóle takie było.

Książka składa się z ośmiu opowiadań poświęconych pojedynczo ośmiu osobom obecnym w początkowej scenie. Na szczęście autor nie poprzestaje na prezentacji różnych stanowisk, jakie można przyjąć w kwestii kar cielesnych. Udało mu się w ładny, zwięzły sposób po prostu pokazać ludzi - to, skąd się wzięli, kim są i dlaczego - Australia jest bardzo wdzięcznym miejscem do tworzenia takich kalejdoskopów. Jest tam gej-maturzysta i jego przyjaciółka, grupa czterdziestolatków z rodzinami i bez, z karierami i bez, a nawet stary Grek, dla którego ów Zachód faktycznie jest zgniły.

Jedna z bohaterek książki jest autorką scenariuszy dla telenowel i dość obszernie wypowiada się o tym, że jej praca w gruncie rzeczy polega na ogłupianiu ludzi poprzez wciskanie im bezsensownej papki. Na podstawie "The Slap" zrobiono w Australii ośmioodcinkowy serial - podoba mi się to. Prędzej czy później obejrzę, na razie mam zakaz oglądania telewizji (oprócz wtorkowego serialu*). Polskiego tłumaczenia książki jeszcze nie ma, ale widzę w Merlinie "Martwą Europę", na którą sama się czaję.


* To kolejny cliffhanger dla Aali.

16 lut 2012

Nanobieganie

Dwa tygodnie minęły niepostrzeżenie, jak to zwykle bywa przy nawrotach stanów okołodepresyjnych. Nie mam ochoty pisać o książkach, bo Tołstoj zabił we mnie chęć do życia i do czytania (pocieszam się, że to tylko tłumaczenie jest do bani). Za to bieganie, jak zwykle, nie rozczarowuje.

Musiały minąć dwa tygodnie, zanim moje groźby, że to już koniec z mechaniczną bieżnią, mogłam przekuć w czyn. Najpierw odstraszyła mnie temperatura, utrzymująca się twardo poniżej minus dziesięciu, a potem trzy dni nieustannego śnieżenia. Dzisiaj wreszcie nie dałam się przestraszyć i nawet okazało się, że nie taki Muenchen straszny, jak go zwykle maluję.

Nie znoszę biegać w mieście. Kolejne skrzyżowania wymuszają postoje, w każdej chwili coś może mnie zabić, obwiniając moją własną prędkość, jest głośno i twardo. Do najbliższej większej zieleni mam w tym roku prawie dwa i pół kilometra, stąd decyzja o wykupieniu karty na przydomową siłownię - we wrześniu jeszcze mi się nie śniło, że będę regularnie biegać 10k+. Nie jest jednak tak źle, po drodze do lasu mam tylko trzy postoje na światłach. Okazało się też, że utrzymanie tempa, które wypracowałam sobie na bieżni, nie jest żadnym problemem - średnie tempo na dzisiejszej trasie (7 km) to 6:34, mimo wliczenia w to postojów na światłach i zwalniania na lodzie.

Ale, ale, miało być nano. Nano jest iPod, który sprawiłam sobie w noworocznym prezencie, żeby mieć maszynę do liczenia prędkości i dystansów. Po tym pierwszym teście dzisiaj jestem w nim całkiem rozkochana. Co kilometr miły głos mówi mi, że właśnie ten kilometr przebiegłam (a od połowy dystansu - ile zostało do końca), jaki jest czas i jakie tempo w danej chwili. W połowie dystansu też mówi, że to już połowa. Oprócz tego w każdej chwili mogę zażyczyć sobie aktualnych danych. Jako cel treningu można ustawić dowolny dystans, czas albo liczbę kalorii (to ostatnie oczywiście bez sensu, ale każdemu jego porno).

Żałuję, że nie wypróbowałam opcji "powersong", chociaż mam już swoją ustawioną. Dotykając ekranu w jakiś specjalny sposób, bodaj dwoma palcami, można ponoć przerwać dotychczasową muzykę/książkę i włączyć swoją silnie motywującą piosenkę. Może się przydać na finisze i chwile zwątpienia.

31 sty 2012

Styczeń zabiegany

Minął miesiąc rzetelnego biegania. Moja przerośnięta ambicja vs. leń: 1:0 - nie opuściłam ani jednego treningu, przebiegłam 121 i pół kilometra, i dwa razy w tygodniu pilnuję ćwiczeń siłowych. Moja przerośnięta ambicja vs. moje kolana: też 1:0, niestety. Co było do przewidzenia, cztery mocne tygodnie na durnej bieżni dla chomików musiały się tak skończyć. Liczyłam na to, że jeszcze ze dwa tygodnie uda mi się przezimować na siłowni i kolana nie zastrajkują, ale jest już na tyle źle, że jutro, mimo pogody (minus 5 na razie, ma być gorzej), jadę obczajać biegowo jakiś las pod Monachium, który znalazłam na mapie. Wolę być przeziębiona niż rozwalić sobie stawy na dobre.


25 sty 2012

Rzeź

Odkąd pomieszkuję w dwóch krajach, wrażenia pofilmowe omawiając z mieszkańcami trzeciego, daty premier nagle zaczęły mieć znaczenie. Ileż ja się musiałam naczekać na ostatniego Allena, naczytawszy się recenzji na polskich blogach i w Wyborczej! Ale za to Rzeź była w Niemczech do obejrzenia od listopada i na początku stycznia wreszcie się wybrałam.

Jasne, że wolałabym obejrzeć tę samą sztukę z tymi samymi aktorami w teatrze, a nie na filmie robionym przez Polańskiego, który jest postacią powiedzmy niejednoznaczną. Ale jak się nie ma. Poza tym ostatnio coraz częściej brakuje mi chodzenia do teatru, o czym przypomniało mi Jak zostać królem, no a wiadomo, że do teatru długo jeszcze nie pójdę, najwcześniej to chyba w Bristolu we wrześniu, chyba że pewien plan wypali i w czerwcu będę w Teksasie. (Dygresja to była)

Rzeź jest filmową adaptacją sztuki Yasminy Rezy, poza pierwszą i ostatnią sceną mamy piękną jedność czasu i miejsca, czy jak to się mówiło o greckim teatrze. Dwie pary, które kiedyś nazwałabym parami w średnim wieku, ale z nieśrednim wiekiem mi przeszło, spotykają się, bo ich synowie pobili się na placu zabaw. Staje się rzecz przewidywalna - przewidywalna dlatego, że jesteśmy w teatrze i wiemy, że coś z tych ludzi zacznie powoli wychodzić - rozmowa zapętla się coraz bardziej, frustracje wyłażą na wierzch, małżeństwo to nic przyjemnego, a mierzenie się ze swoim własnym "nie tak miało być" jest jeszcze gorsze. Czworo bardzo poprawnych ludzi ze średniej klasy, znakomicie odgrywających swoje role, po godzinie z hakiem jest czworgiem nieszczęśliwych i bardzo sfrustrowanych osób na skraju różnych przepaści.

Nie jest to łatwy film dla świeżo dorośniętej osoby, która na dodatek właśnie po raz kolejny zastanawia się, czy przypadkiem nie ma w sobie genu singielstwa i czy aby na pewno chce się pakować w tzw. stały związek. Takim osobom Rzeź przypomina: proza życia zżera nas wszystkich. O bohaterach filmu nie można powiedzieć, że ich związki są nieudane - kochają się przecież parami i w gruncie rzeczy są - albo przynajmniej bywają - jedną drużyną. Ale nie oznacza to przecież, że chroni ich to przed momentami słabości i zwątpienia, co dla świeżo dorośniętych osób ciągle jeszcze bywa bolesnym odkryciem.

No i jeszcze to mierzenie się z "nie tak miało być" i "nie tym miałem być" - jeszcze bardziej nieuchronne, bo o ile ze związków można się wymiksować, to z bycia ze sobą już nie bardzo. Ta praca nie taka, która miała być na chwilę, a została na długo. A jak praca zgodnie z planem, to okazało się, że i tak nie ma czasu na robienie tych zaplanowanych świetnych rzeczy, bo trzeba wypełniać to i tamto. I wreszcie to jedno jedyne marzenie, którego spełnienie nawet niezaczęte.

Świetny film, czysta przyjemność do patrzenia. Oczywiście rewelacyjnie zagrany, nie spodziewałam się niczego innego - Kate Winslet i scenariusz z gatunku: kilka osób w zamkniętej przestrzeni budzi swoje potwory. Musiało być dobrze.

21 sty 2012

Zupę zrobiłam

Żeby nie mieć problemu ze sobą, że nic, tylko jem zielone curry i curry zielone, zrobiłam sobie zupę o smaku tegoż. Jest różnorodność? Jest.

Inspiracja oczywiście była tajska, jakiś czas temu jadłam coś podobnego w restauracji. Na oleju z orzeszków ziemnych (znowu zapomniałam kupić oliwę) podsmażyłam trochę posiekanej cebuli i ząbek niechińskiego czosnku. Zalałam puszką mleka kokosowego i półpuszką bulionu z warzyw. Bulion, przyznaję, z proszku, ale znalazłam taki niby bez glutaminianu, sumienie czystsze. Do tego mała łyżka zielonej pasty curry, kopiasta łyżeczka imbiru w proszku, trochę suszonej bazylii. Jak zawrzało, wrzuciłam dość drobne kostki z połówki kurczaczej piersi, gdzieś po drodze ze dwie łyżki pędów bambusa, a jak kurczak już nie był surowy, wyłączyłam kuchenkę i wrzuciłam cztery duże pieczarki w kawałkach. Zupa dochodziła na jeszcze rozgrzanym palniku kilka minut, więc pieczarki akurat się ugotowały, a nie rozgotowały. Wychodzą z tego dwa bardzo duże talerze lub trzy normalne.

Nie było to złe. Nawet się cieszę, że zostało jeszcze na jutro, więc było niezłe. Przy okazji zajrzałam mleku kokosowemu w tabelkę i trochę mnie zgięło, myślałam, że ono jest białe od węgli, a nie od tej przerażającej ilości tłuszczu w nim. Ale w sumie co się będę przejmować.

18 sty 2012

No chyba nie wiosna

No proszę, okazuje się, że nie tylko rower może być zimą, ale i sałatka caprese. Oczywiście nie upadłam na głowę, pomidorów w styczniu nie kupuję (już). Dzięki odkryciu cu-dow-ne-go warzywniaka znacznie rozszerzył mi się zimowy repertuar pozapomidorowy, na przykład o buraka. Buraka można pokroić na kawałki i upiec, a potem te upieczone kawałki wrzucać do wszystkiego prawie tak samo, jak jesienią wrzucałam do wszystkiego dynię (nie, omletu z burakiem nie będzie). Kulka mozzarelli, burak, bazylia, oliwa, pieprz i jakiś taki krem z octu balsamicznego, który się kupuje w Lidlu w tygodniu włoskim albo robi, odparowując ocet. Nie jestem pewna, czy mogę to sobie liczyć jako białkową kolację, ten burak coś za słodki.

Mój krzak bazyliowy jest prawdziwym fighterem. Kupiłam go pierwszego września. Od tamtego czasu zdarzyło mi się już pięć przydługawych wycieczek do Polski i Holandii, a bazylia sobie rośnie. No, może po ostatnich trzytygodniowych wojażach (moich) nie tyle rośnie, co trwa. Ale trwa. Szacun.

17 sty 2012

Rower zimą



No pięknie, miałam pilnować blogu, czas leci, a ja nie pilnuję. Mówi się już "bloga" czy nadal "blogu"? Wszystko przez mój zwykły problem z pisaniem - jak już sobie napiszę w głowie, to potem zupełnie nie mam ochoty robić tego drugi raz na klawiaturze. W tym miejscu należałoby pozdrowić moją pracę magisterską, nabierającą w pewnych kręgach statusu urban legend. 

Zdjęcie na górze przedstawia co prawda rower wczesną jesienią (można dodać: mój wypasiony niemiecki rower), ale chciałam mieć jakieś zdjęcie. Rowerowanie zimą to temat zdecydowanie kontrowersyjny. Nie ma się co oszukiwać: żeby jeździć na rowerze przez całą nieholenderską zimę trzeba być niezłym oszołomem. Nie zmienia to jednak wszystkich prozdrowotnych i finansowych korzyści tej opcji. 

Korzyść finansowa jest oczywista. Rzetelny rower kosztuje 100 euro (używany, po solidnym przeglądzie), nawet w Monachium, w którym ludziom się na mózg rzuciło w wielu dziedzinach. 12 miesięcznych biletów na samo centrum miasta - 540 euro, ze zniżką studencką jakieś 420. Nawet przy założeniu, że rower po każdej zimie trzeba wymienić albo zapłacić za naprawę tyle, co za nowy, korzyść jest bezdyskusyjna. Opcja "po co naprawiać, kupię nowy" jest moją ulubioną odkąd nie mieszkam już obok zaprzyjaźnionego od lat warsztatu. Babrać się nie będę. Nie mówiąc już o tym, że usługi w cywilizowanych krajach kosztują proporcjonalnie do zarobków w cywilizowanych krajach. Tylko że to nie są moje zarobki.  

Podstawowa korzyść zdrowotna wynika z tego, że rower jest najlepszym przyjacielem biegacza. Pedałowanie wzmacnia mięśnie stabilizujące kolana, a jeśli do tego jeszcze pamiętamy o naciskaniu przednią częścią stopy, chronimy się też przed bólami piszczeli, które potrafią nieźle dokuczyć początkującym biegaczom. 

Okej, nie każdy biega. Ale prawie każdy prowadzi taki tryb życia, jak ja. Moja praca polega na siedzeniu przy biurku, wpatrywaniu się w skupieniu w kartkę, a potem w ekran komputera. I tak na zmianę przez cały dzień. Jedyna dawka ruchu to zrobienie trzech dzbanków herbaty i pójście sześć razy do łazienki (w przyrodzie nic nie ginie, nieprawdaż). Wieczorem robię to samo, tylko na ekranie jest co innego. Chodzenie na fitness nawet i pięć razy w tygodniu nie nadrobi tak dramatycznego braku ruchu. Godzina dziennie na rowerze trochę ratuję tę sytuację, zwłaszcza że do domu mam pod górkę i tętno ładnie rośnie. 

Oprócz tego zimą te pół godziny rano w drodze do szkoły to jedyna szansa na pobycie w dziennym świetle, a nawet słońcu. Nie mam serca wchodzić na ten czas pod ziemię. I jeszcze mniejsze problemy z zasypianiem (żeby zniknęły całkowicie, musiałabym chyba skończyć pisać tę magisterkę). I szeroki uśmiech po wejściu do biura, i ten rumieniec zdrowy!

Nie chcę rezygnować z powyższych przyjemności tylko dlatego, że jest zimno. Mogę za to podzielić się kilkoma radami, jak poradzić sobie z zimnem i śniegiem.

Pierwsza rzecz - śnieg niszczy rower, nie ma od tego ucieczki. Dlatego nawet oszołomy, o ile są bardzo przywiązane do swojego sprzętu, wsiadają w autobus, jeśli droga nie jest odśnieżona. Albo, jak ja, mają drugi rower w zapasie, którego nie szkoda. Powiedzmy sobie jednak szczerze: ile śnieżnych dni mieliśmy tej zimy? 

Im mroźniej, tym bardziej trzeba się zastanowić, co wybrać: prędkość kontra skostniałe palce. Im szybciej jedziemy, tym krócej będziemy marznąć. Ale też: im szybciej jedziemy, tym bardziej chłoszcze nas zimne powietrze. Pomagają dobre rękawice, nie chodzi o grubość, ale wiatroodporność. Koledzy bardzo chwalili sobie takie narciarskie, które jednak kłócą się z moim cycle chic. 

Czapka - nie aż tak konieczna. Moją osobistą granicą jest -7 stopni, przy których zaczyna mnie z zimna boleć głowa. Powyżej siedmiu wystarczą słuchawki na uszach, może kiedyś dorobię się nauszników. 

Dobrze jest nosić ze sobą zapalniczkę - zamki lubią zamarzać, olej nie pomaga (olej dobrze jest mieć ze sobą w deszczowe miesiące), a stać i chuchać w rower można do, pardon, usranej śmierci. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jeśli zamarzną nam oba hamulce, a nie możemy hamować pedałami, lepiej zostawić rower w domu. Na śliskiej drodze obowiązuje nas takie samo myślenie, jak kierowców - jedź powoli, żeby mieć czas zahamować, ewentualny upadek też będzie mniej bolesny. 

No i fajnie jest mieć zadaszony stojak albo schowek. Mój pierwszy amsterdamski rower miał takie właśnie cieplarniane warunki. Drugi nie miał tego szczęścia i po ponad miesiącu na i pod śniegiem wszystkie metalowe elementy były przyrdzewiałe. Silver lining: mniejsza szansa na kradzież. 

Mogłabym tak pewnie jeszcze długo wymieniać, ale zepsułabym sobie swoją własną opinię o tym, że nie lubię pisać (ja pracować nie lubię po prostu). Wniosek jest jeden: każdy miejski dystans poniżej 10 kilometrów warto spróbować pokonać na rowerze. Zawsze. 

Koniec oszołomstwa na dziś. 



8 sty 2012

Książki 2011



Skończenie pierwszej w tym roku książki przypomniało mi, że chciałam tu sobie ku pamięci zanotować, jak to było z czytaniem w ostatnim roku. Jakby nie było, życie ujęte w tabelki obejmuje nie tylko zapisywanie każdego przebiegniętego kilometra i przepoconej godziny, ale też przeczytanych książek oraz, w nieczęstych zrywach walki z prokrastynacją, przepracowanych godzin.

Cała afera z zapisywaniem książek zaczęła się od poprzedniego sylwestra, kiedy to w ferworze podsumowań zdałam sobie sprawę, że zawaliłam czytelniczo rok, czego niewątpliwą przyczyną były troski i znoje życia w Amsterdamie - ale przecież nie mogę pozwalać sobie na wymówki. Postanowiłam się pilnować i udało się - jest lepiej, nadal nie rewelacyjnie, ale lepiej. Przeczytałam w całości 30 książek (dwie zaczęte czekają na lepsze czasy, nigdy nie przypuszczałam, że Kochanek lady Chatterley może być tak nudny!), z czego 12 było po polsku (nie mam się co oszukiwać, po polsku nadal czytam swobodniej), a dziewięć polskich.

Trafiły mi się chyba tylko dwie naprawdę marne książki: Dłoń Michała Dąbrowskiego i Arlington Park Rachel Cusk. Ta ostatnia była dużym rozczarowaniem - miała być współczesna Pani Dalloway, wyszło gorzej od najnowszych serii Desperate Housewives. Kupiłam sobie na pocieszenie prawdziwą Panią Dalloway.

Za to świetnych było sporo. Dzięki Paulowi Theroux odkryłam, że może mnie zainteresować pisanie o podróżowaniu. Stephen Fry zachwyca także jako pisarz, co w ogóle nie dziwi. Dwie świetne książki o tym, jak ciężkie jest życie: Bornholm, Bornholm Klimko-Dobrzanieckiego i The Glass Room Mawera (Mawra?) - wydany też w Polsce, jako bodaj Przestrzeń za szkłem. Dwa dobrej klasy czytadła (dla mnie czytadła to książki, w których dużo się dzieje, a nie są o tym, że życie jest ciężkie): gwiazdkowy prezent, Cień wiatru Zafona, którego rzekoma kontynuacja już czeka na półce, i The Way the Crow Flies, po polsku jako Co widziały wrony. Było fajnie.

A na obrazku plan na kolejne miesiące. Odebrałam dzisiaj na poczcie owoc noworocznej wyprzedaży na AwesomeBooks, mogę teraz przebierać w łatwych książkach.

W nowym roku z nowym (...)

W świątecznej gazecie napisali, że sklepy sportowe na początku stycznia mają największy utarg. Nie spotkałam do tej pory osoby, która faktycznie obiecywałaby sobie rozruszanie się czy odchudzenie od nowego roku, więc wydawało mi się, że to taki standardowy tekst powtarzany w noworocznych gazetach, pośmiejmy się z siebie, żeby zrobiło się lżej, że przecież inni też nie potrafią wziąć się w garść. Jakież było moje zdziwienie! gdy dzisiaj, w pierwszą niedzielę stycznia, zobaczyłam na siłowni tłum, jakiego tam przez poprzednie cztery miesiące nie uświadczyłam. W mijającym tygodniu z kolei po klubie plątało się jakby więcej niż zwykle dziewcząt ważonych i mierzonych przez panie trenerki, przez który to rytuał sama musiałam przejść po wykupieniu karnetu. Czyli jednak.

Sama zresztą, w swoich jeszcze lśniąco białych nowych butach i równie nowych spodniach, wyglądam na ofiarę noworocznych postanowień. Trzy dni temu odbyłam też mój pierwszy trening-do-maratonu, co nawet we własnej głowie, która wie przecież, kiedy narodził się maratoński plan, brzmi śmiesznie na początku stycznia. Nic to, biegniemy dalej. We wrześniu być może Logiczka stanie się logiczką długodystansową.

Skąd maratoński plan? Przede wszystkim dlatego, że nie umiem żyć życia bez planu ujętego w tabelkę. Doktorat nie tylko nie dostarcza struktury w życiu, pozytywnych wrażeń też nie dostarcza, w Monachium nie mam się nawet do kogo odezwać i powoli sobie dziwaczeję, deprecha postępuje. No to znalazłam sobie tabelkę. Teraz, po małych modyfikacjach (3 kilometry? phi!), wiem, jak żyć, przynajmniej przez cztery dni w tygodniu. Jak dobrze pójdzie, pozostałe trzy zapełnię sobie niemieckim. Poza tym trzeba gdzieś jeszcze upchnąć pompki i pilates.

Poza tym, po tym, jak pod koniec listopada zupełnie niespodziewanie przebiegłam swoje pierwsze dziesięć kilometrów, które okazały się barierą tylko psychiczną, zrozumiałam, że nie ma na co czekać. Od dawna już powtarzałam sobie, że przed trzydziestką wypadałoby pobiec chociaż jeden maraton, no ale to może kiedyś, bo przecież tak od razu nie można. A właśnie że można, co zresztą udowadnia tabelka.

Oczywiście fajnie byłoby móc przygotowywać się z kimś, nawet nie chodzi o samo bieganie, które zdecydowanie nie jest społeczną czynnością (odkrywam też audiobooki, o czym innym razem), tylko o wspólną motywację i kogoś do obsesyjnych rozmów o bieganiu. Logik może długo nie pociągnąć z pełnym zrozumienia słuchaniem (zresztą, co czarnowidząco obwieściłam sobie niedawno, jeszcze przed maratonem Logik mnie rzuci), przydałby się ktoś z tą samą obsesją.