28 wrz 2009

3 obiady za 3 euro

Jacek przywołał mnie do porządku, że co to ma znaczyć, że przestałam pisać, także postaram się wrócić do początkowego tempa. A że zbliża się właśnie koniec mojego pierwszego pełnego miesiąca tutaj, będę się dzielić moimi osiągnięciami w oszczędzaniu, a raczej: w niewydawaniu pieniędzy. W zasadzie jedyną dziedziną, w której mam jakikolwiek wpływ na swoje wydatki, jest żywność - czynsz i czesne są stałe i nie do przeskoczenia, koszt różnych przejazdów już zminimalizowałam, inne wydatki to tylko ewentualne naprawy roweru i okazjonalne pocztówki.

Okazuje się, że wrześniowe wydatki na jedzenie zamkną się w całkiem przyjemnej kwocie 68 euro, co daje 2,26 na dzień - wydaję tutaj mniej niż w Polsce! Co prawda trudno mi oszacować realną wartość tego, co przez ostatnich 30 dni zjadłam, bo do niedawna jeszcze korzystałam z zapasów dostarczonych przez mamę i tatę jeszcze w sierpniu. Mimo to październikowa tabelka nie powinna różnić się znacząco od tej wrześniowej.

Przez chwilę kusiła mnie perspektywa przeflancowania na grunt amsterdamski diety pięciozłotowej (http://pesto.art.pl), ale to byłby już hardkor groźny dla zdrowia. Dlatego kilka dni temu wymyśliłam sobie swoje własne hasło: "3 obiady za 3 euro!".

Wiadomo, że podstawą oszczędnego odżywiania (nie mylić z jedzeniem śmieci i ryżu z parówkami dzień w dzień) są te zasady:
1. planowanie - chodzi nie tylko o robienie zakupów z listą w dłoni; także planowanie kolejnych posiłków - najlepiej na cały tydzień z góry. Dzięki temu "grube" zakupy można robić tylko raz w tygodniu, a w pozostałe dni dokupować tylko produkty łatwo się psujące.
2. gotowanie na zapas - przeróżne poradniki podsuwają pomysł, żeby jedno popołudnie w tygodniu przeznaczyć na nagotowanie różnych rzeczy, a potem je sukcesywnie odgrzewać/odmrażać. Ja po prostu gotuję raz na 2-3 dni, dla mnie jednej garnek zupy na tyle właśnie starcza, naleśników też smażę co najmniej 10-12.
3. niemarnowanie żywności - niby oczywiste, ale jak przypomnę sobie, ile rzeczy do tej pory psuło mi się w lodówce, bo przez długi czas nie miałam na nie ochoty... Czyli: jeśli na najbliższe 2 dni mam przygotowaną zupę cebulową, to będę ją przez te dwa dni jeść, choćbym nie mogła już na nią patrzeć. Chomikowanie łatwo psujących się artykułów też nie jest najlepszym pomysłem.
4. elastyczność - warto dostosować swój plan tygodnia do tego, co akurat jest w promocji. Dzięki temu przez parę dni zajadałam się świeżym szpinakiem, a wcześniej przez dwa tygodnie jadłam makaron z fasolką szparagową :). Dziś tylko nie mogłam się przemóc, żeby uwzględnić w jadłospisie 1 kg brukselki...
5. porównywanie cen - robię zakupy w 3 różnych supermarketach, wybierając z ich oferty to, co mają najtańszego. Jeszcze nie wszystko pamiętam, ale tabelka z cenami stopniowo rośnie.

A jak wygląda plan 3/3 w praktyce?

piątek/sobota/niedziela:
duża torba świeżego szpinaku - 0,69
gorgonzola - 1,89
makaron - 0,39
cebula, parmezan - były w domu
3 porcje spaghetti con spinaci e gorgonzola - 2,97 + ta cebula

Dzisiaj za to przeszłam sama siebie:
paczka soczewicy (3/4 zostało) - 1,35
pomidory w puszce - 0,35
2 marchewki, duża cebula - były w domu, ale policzmy nawet 0,3
cały garnek zupy z soczewicy (min. 4 dni,ale chyba zamrożę albo będę jeść na kolacje też, bo w lodówce czeka na przetworzenie kolejna paczka szpinaku) - 2 euro

Oczywiście taki styl życia wymaga sporo cierpliwości. Na przykład od 28 dni na śniadanie jem dokładnie to samo - 5 kromek chleba z nutellą (lepsze czasy) lub chokokremem z lidla (gorsze czasy). Takie śniadanie ma najlepszy bilans ekonomiczny i energetyczny, więc trzymam się planu. Zresztą, kiedyś jeszcze napiszę, dlaczego jogurty z owocami są zueeee.
Mam jeszcze kilka opcji do przetestowania, na przykład koszt pomidorowej z ryżem (marzę o niej już od jakiegoś czasu, ale normalny ryż sprzedają tylko po 3 kilo bodaj), ziemniaki - w Polsce kojarzą się przecież z podstawą taniego jedzenia, a tutaj jeszcze nie próbowałam kombinować z nich czegoś. No i bardzo brakuje mi piekarnika, odpada pizza, świeże bułeczki na śniadanie, wszelkie zapiekane makarony, no i ciasta.

No, o tanim jedzeniu mogłabym jeszcze długo. Kto wie, może moje rosnące doświadczenie w tej kwestii komuś się przyda. A ja będę wdzięczna za inne patenty na tanie posiłki.

22 wrz 2009

znowu Michiel

Dzisiaj na wykładzie Michiel znowu opowiadał nam anegdotki. Dowcip ponoć opowiedziany przez Dova Gabbaya (a ja chyba widziałam go wcześniej w sieci), obrazujący istotę logiki.

Pewien student logiki napisał świetną pracę i przypadł do gustu profesorowi. Profesor zechciał zaprosić studenta na przyjęcie do siebie. Student jednak nie bardzo miał na nie ochotę:
- Pewnie będę musiał siedzieć koło jakiejś dziewczyny, a ja zupełnie nie umiem rozmawiać z dziewczynami.
Profesor na to:
- Nic się nie martw, ja cię nauczę. Pamiętaj, zacznij od rozmowy o jedzeniu. Jak będzie dobrze szło, to przejdź do rozmowy o rodzinie. A jak i ten temat się wyczerpie, będziesz miał grunt przygotowany i możesz rozmawiać z nią o logice.
uzbrojony w takie rady, student poszedł na przyjście. Oczywiście posadzono go obok - dziewczyny. Nieśmiało zagaił:
- Jak zupa? Smakuje ci?
- NIE. - padła mało zachęcająca odpowiedź. Student zmieszał się mocno, nie tak miało być! No ale skoro temat nie ma szans na rozwój, lepiej od razu iść dalej.
- A masz może jakieś siostry?
- NIE. - znowu. Student był już nieźle spocony z nerwów. No nic, mimo wszystko spróbuje zagaić o logice, w końcu na tym zna się najlepiej.
- A jeśli miałabyś siostrę, to czy wtedy smakowałaby ci zupa?

Nie mogę sobie odmówić przyjemności podzielenia się moim ulubionym dowcipem o logice, opowiedzianym przez prof. Wiśniewskiego na pierwszych zajęciach chwilami zaawansowanego kursu logiki epistemicznej:

Idą dwa kotki przez pustynię. Idą, idą, końca nie widać. Wyschły im noski, ledwo wloką ogony za sobą, a pustynia ciągnie się i ciągnie. Mówi jeden do drugiego:
- Wiesz co, nie ogarniam tej kuwety.

21 wrz 2009

dzień za dniem

Ojejku, w ogóle nie mam o czym pisać, życie w Holandii mi scodzienniało. Dzisiaj nawet samej siebie nie poznaję, bo przez bitych 6 godzin albo coś koło tego uprawiałam aktywność naukową - zajęcia, biblioteka, zadania domowe na 10 dni do przodu i czytanie o wyborach w Holandii. Może wreszcie nabieram rozpędu i nie będę już tylko spać i się stresować, tylko zacznę się naprawdę uczyć.

W piątek byłam w Utrechcie w muzeum, nazywa się Catharijneconvent i jest chyba dyżurnym utrechckim muzeum od średniowiecza. Brzmi świetnie, skoro sam Utrecht jest dyżurnym średniowiecznym miastem w Holandii. Mimo to wyszłam zawiedziona, wydawało mi się, że było za mało obrazów, a za dużo bezsensownych przedmiotów. Dopiero dzisiaj, pod wpływem znanego specjalisty od średniowiecza :), zrewidowałam i samo piątkowe doświadczenie, i moje podejście do ładnych i starych przedmiotów.

Padłam ofiarą własnej malarskocentryczności i chyba też jestem trochę rozpuszczona. A tymczasem to, że Catharijneconvent ma kolekcję mniejszą niż trzy piętra, w której w dodatku nie przeważają obrazy, nie oznacza jeszcze, że muzeum jest słabe. Pokazują całkiem pokaźną wystawę manuskryptów z kolorowymi obrazkami (oj jak ja lubię książki z obrazkami!), a na dole w ciemnej sali urządzono skarbiec z mnóstwem złotych przedmiotów i szatami liturgicznymi, a niektóre z nich są hiperstare.

Trzeba będzie tam wrócić, albo w listopadzie ze specjalistą, albo wcześniej jeszcze sama zajrzę. Im więcej o tym myślę, tym więcej szczegółów mi się przypomina, które trzeba by jeszcze raz zobaczyć. A może mama i tata będą chcieli przejechać się do Utrechtu? W końcu TAKA KATEDRA...

Acha, dranie w Catharijneconvent nie przetłumaczyły tabliczek przy eksponatach, wszystko jest po niderlandzku, a ja po raz kolejny wyrzucam sobie tę niezrozumiałą niechęć do nauki. No ale dzisiaj doszliśmy do wniosku, że języki obce trzeba znać dwa, choć ten drugi może być turystyczny (czyli niekoniecznie nauczony po to, żeby czytać i jeździć na konferencje).

16 wrz 2009

do diabła z tymi statystykami, html jest głupszy nawet ode mnie, zresztą po co mi statystyki

15 wrz 2009

intuicjonizm vs. platonizm

Czyli kilka historyjek z zajęć z Michielem Lambalgenem.

Michiel był na jakiejś konferencji w Wiedniu, na której przedstawiał swoje nowe ujęcie semantyki jakiejś tam części języka naturalnego. Dov Gabbay wstał i zwrócił się do Michiela: To, co zrobiłeś, to samobójstwo. Jesteś jak głowa rodziny i ojciec dzieciom, który oszczędności życia zamiast w banku złożył na koncie kolumbijskiej mafii.
I usiadł.

W latach 80. było sobie dwóch prominentnych logików (których nazwiska mi rzecz jasna nic nie mówiły, więc zapomniałam od razu), jeden był zawziętym konstruktywistą, a drugi platonikiem. Pewnego razu dawał wykład, na który przyszedł też konstruktywista. Ten ostatni z pierwszego rzędu co chwilę rzucał typowo konstruktywistyczne uwagi: a co ty tam wyprawiasz, przecież to nie ma żadnego sensu, operujesz obiektami, które nie istnieją! Platonik wkurzył się w końcu i powiedział: You do your shit and I will do mine!

Michiel Lambalgen o konstruktywistach: Ja nikogo nie potępiam. Ja po prostu nie chcę mieć tych ludzi w Facebooku.

13 wrz 2009

Discovering the Dutch

Wygląda na to, że plan zajęć na ten semestr mam już ustalony. W piątek zaczęłam piękny przedmiot o nazwie takiej jak ten post. Minor Dutch Studies nabierają realnych kształtów. Tylko jeszcze nie mogę się zdecydować, czy od listopada chodzić na "Migracje jako temat w literaturze niderlandzkiej" czy na "Społeczeństwo holenderskie w czasach Rembrandta".

Za to dzięki "Discovering the Dutch" będę mogła przynajmniej dwa razy w tygodniu serwować tutaj głębokie analizy społeczeństwa holenderskiego, ominąwszy trudy rzeczywistej obserwacji i wyciągania wniosków.

Cztery słowa-klucze opisujące kulturę Holendrów to: zuinig, gezellig, gewoon, gelijk. Według mnie najlepiej opisują ją jednak dźwięki, jakie towarzyszą wymawianiu tych słów.

Zuinigheid to oszczędność. To mały kraj pełen ludzi, zasoby są ograniczone i nie należy ich marnować. Oczywiście także i etyka protestancka wpłynęła na ukształtowanie się takiego wzorca. Aby wytknąć marnotrawstwo, mówi się "Wat zonde" - co za grzech!
Również czasem należy rozsądnie gospodarować. Dlatego na pytanie "Hoe hat het?" (jak się masz), często zamiast "Goed", usłyszymy odpowiedź "Druk" - zajęty. Jak się masz? - Jestem zajęty, nie tkwię w bezruchu, działam. Tak właśnie być powinno.

Gezelligheid to (moje własne tłumaczenie) przytulność. To, co małe, to, co domowe. Każde słowo daje się zdrobnić ("Popijamy kawkę na tarasiku, na słoneczku"). Bibeloty tutaj nazywają się hebbedingetjes - małe rzeczy do posiadania. Wie het kleine niet eert is het grote niet weert - jeśli nie jesteś zadowolony z małego, nie zasłużyłeś sobie na duże.

Gewoon - zwyczajny, bez przesady. Po co czynić rzeczy bardziej skomplikowanymi niż na to zasługują? Do pracy jeździ się na rowerze, bo dużo mniej z tym zamieszania niż z samochodem.

No i na koniec oczywiście egalitaryzm. Gelijk znaczy nie tylko "równy", ale i "racja". Decyzje podejmowane są wspólnie, każdy ma prawo do opinii. Kiedy mam zielone światło, jadę. Kiedy jest czerwone, korzystam z mojego prawa do opinii i sam decyduję, czy jechanie teraz będzie niebezpieczne, czy nie.

Po tej porcji przynudzania coś z zupełnie innej beczki. Co zrobi dwóch na trzech Holendrów, którym podasz "tradycyjny holenderski obiad" (czyli ziemniaki, kotlet i surówkę...)? Złapią widelec i rozdziabią sobie to schludne danie na papkę. I zjedzą.

10 wrz 2009

update

Apdejt znad podręczników (tak, tak, uczę się z rana). Utrecht przyznał się do wprowadzenia mnie w błąd w sprawie języka moich zajęć.Mogę się przepisać na zajęcia o współczesnym społeczeństwie Holandii, prowadzone przez świetną panią. Co prawda ten przedmiot też pokrywa się z logiką modalną w Amsterdamie, ale zawsze to jeden kłopot mniej.
I jeden więcej, bo trzeba będzie kupić podręcznik (nie ma innej opcji, tego nie ma w bibliotekach). No ale czasem można zaczaleć.

Jeśli chodzi o przepisywanie zajęć - odpowiedzi nie ma. Muszą skonsultować się z regulaminami erasmusa. To będzie trwało sto lat, ja już prędzej zrobię Dutch Minor niż oni przebrną przez te regulaminy. Być może to właśnie im zaproponuję.

Dutch Minor to nowa propozycja Utrechtu dla obcokrajowców. Jeśli się podczas pobytu tam zrobi 4 przedmioty z pewnej listy (czyli po jednym na każdy okres zaliczeniowy, tak, jak sobie zaplanowałam), po roku dostanie się certyfikat, że ma się Minor w Dutch Studies. Przedmioty są o Holandii i Holendrach, trochę historii, trochę o sztuce i Złotym Wieku. Podoba mi się to bardzo, gdyby udało się znaleźć czas, to czemu nie.

9 wrz 2009

UBA

Kurczę, nie miałam kiedy napisać o tym, że byłam w poniedziałek w magicznej bibliotece. Odważyłam się wreszcie skorzystać z któregoś z tych legendarnych przybytków zachodniego dobrobytu (te rzędy półek z wolnym dostępem, a na każdej książki o logice).

Biblioteka, jako się rzekło, jest magiczna. Bierzesz książkę z półki (albo i dwie, zaszalałam), idziesz do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia, które wygląda trochę jak szpital, a trochę jak statek Imperatora (ten, w którym na tle ścian biali żołnierze Imperium byli prawie niewidoczni). W pomieszczeniu niepozorna półka ze sklejki (taa...) i ekran nad nią. Ekran mówi: połóż książki na półce. Kładę. Ekran: położyłeś 2 przedmioty, czy mam rację? Nerwowo odsunęłam od półki torebkę, jeszcze mi tam coś prześwietli i powie, co gdzie trzymam. Tak, masz rację, ekranie, 2 książki.
Acha, oto lista tych książek: (lista). Czy chcesz je wypożyczyć? Mam wydrukować paragon?

Wszystko się odbywa zdalnie i magnetycznie, i bardzo to jest na miejscu, bo przecież książki mają na nas magnetyczny wpływ czasem, zwłaszcza te o logice intensjonalnej.

Odnalazłam ciebie w sobie (Gosia?)

Ale miałam dziś przygodę. Głęboki szok, o jaki mnie przyprawiła, sprawił, że wreszcie czuję, że ja to ja, i minęło mnóstwo stresu przeprowadzkowego. Bo przecież świat jest ten sam, a to znaczy, że nadal będzie się mnie słuchał.

Do rzeczy. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, ale Utrecht nadal nie zdecydował się, czy wolno mi robić zajęcia w Amsterdamie, co znacząco poprawiłoby mi komfort życia. Tymczasem w Utrechcie zaczął się semestr i musiałam pojechać dziś na pierwsze zajęcia. Wybrane jeszcze w czerwcu z listy dostarczonej Erazmusom przez uniwersytet, i których, jak poinformowano nas w piątek na spotkaniu, z planu zajęć wyrzucić już nie można.

Które, jak się okazało, są po niderlandzku. Ze łzami w oczach wysłuchałam czterdziestominutowej przemowy pani prowadzącej (z której, o dziwo, większość zrozumiałam). Całkiem już blada, podeszłam w przerwie do miłej pani. Bo jest taka sprawa, jestem z Erazmusa, dokumenty sugerowały, że ten przedmiot prowadzony jest po angielsku. - No tak, podręcznik jest po angielsku, i większość tekstów. - Ale ja nie znam niderlandzkiego. W ogóle. - Miła pani też zbladła.

Udało nam się osiągnąć pewien stopień porozumienia, chyba. Jak jestem zestresowana, to niekoniecznie wiem, co się do mnie mówi. No ale, jeśli nie uda mi się sprawy wyjaśnić z szanownym biurem (które tym samym podpadło mi po raz kolejny), to będę mogła oddawać zadania domowe napisane po angielsku. Na obu egzaminach też będę mogła odpowiadać po angielsku - na niderlandzkie pytania...

Przez kolejne pół godziny byłam całkiem blada, a potem wstąpiła we mnie znienacka bardzo niebezpieczna energia. No bo jak inaczej nauczyć się niderlandzkiego w 2 miesiące? Intensywnie, ot co! Najmniej spodziewana motywacja, ale też być może najskuteczniejsza. Właśnie siadam do podręcznika, pierwszy raz, odkąd tu przyjechałam.

Także w tej chwili mam przed sobą trzy scenariusze:
1. Utrecht godzi się na wszystko, nie muszę tam jeździć. W Amsterdamie robię 5 przedmiotów, w tym wymarzoną logikę modalną. W życiu pojawia się pewna stabilizacja.

2. Utrecht na nic się nie godzi. Muszę zrezygnować z logiki modalnej, ale w zamian dostaję przygodę z językiem niderlandzkim. W życiu pojawia się element szaleństwa.

3. Utrecht na nic się nie godzi, ale ja nic sobie z tego nie robię. Do przygody z niderlandzkim dokładam logikę modalną, nie rezygnując z niej. Robię 5 przedmiotów w Amsterdamie i szósty w Utrechcie. Z życia znika wszelka radość, poza radością zajeżdżania się do upadłego w imię zasad i miłości do wiedzy.

No jutro już musi się coś w tej materii okazać, bo zwariuję. Ileż można siedzieć i gryźć palce. A jak już człowiek myśli, że bardziej zamotać się tego nie da, to go wysyłają na zajęcia w obcym jezyku.

8 wrz 2009

Niewiarygodne

Trzeci dzień z rzędu nie pada. Szkoda, że nie rozumiem jeszcze po niderlandzku, mogę się założyć, że w dzienniku telewizyjnym ogłosili już suszę stulecia. Pewnie rozszaleją się pożary na polderach.

6 wrz 2009

A day without rain

Jest taki album Enyi i pewnie wymyśliła ten tytuł w Amsterdamie. Dziś jest pierwszy dzień, w którym nie zobaczyłam tu ani kropli deszczu. Mam wrażenie, że przez sen wczesnym rankiem słyszałam ulewę, ale zweryfikować się tego nie da, więc dzisiaj wreszcie mogłam wpisać jakąś datę na listę dni bez deszczu.

no zgłupiałam

O ja ślepa, nie wiem, co mi się wydawało i jak to sobie ubzdurałam, ale straszną prawdę odkryłam dziś przy śniadaniu. W Holandii jest tylko jeden Brueghel, w dodatku w Rotterdamie, do którego nawet nie wiadomo, czy dotrę. Belgowie byli szybsi (no i w sumie to niby ich), a większość i tak w Wiedniu.

Przedziwne pocieszenie: pooglądałam album, pierwszy raz od bardzo dawna, i przestało mi się tak podobać. Także niby mniejsza strata.

Utrecht





No, ale straciłam rozpęd, cztery dni bez blogowania to za dużo, jeszcze wypadnę z rytmu i będzie jak z pilatesem.

W piątek byłam w Utrechcie na spotkaniu informacyjnym dla tamtejszych Erasmusów, do których zresztą oficjalnie należę. Tylko, że, jak to ja, wzięłam kasę i uciekłam. Zafundowano nam krótki wykład o studiowaniu w Niderlandach i dowiedziałam się na przykład, że dziesięciostopniowa skala tłumaczy się jasno: 10 jest dla boga, 9 dla nauczyciela, niektórzy studenci mogą pomarzyć o 8. To tłumaczy wypowiedź jednej prowadzącej w Amsterdamie: "Jeśli ktoś naprawdę zasługuje, to chętnie daję wysokie oceny. W zeszłym roku miałam studenta, który w semestrze zdobył 98% możliwych do zdobycia punktów. No przecież ktoś taki zasługuje na 9." Myślę, że ze 100% miałby szansę na 9,5...

Samo miasto jest przepiękne, przynajmniej to, co u nas nazywałoby się starym miastem - choć na przykład okolice dworca wcale na to nie wskazują. Właśnie, piękna własność holenderskich kolei - bilet na intercity kosztuje tyle samo, co na osobowy, dzięki czemu do Utrechtu jechałam równo 20 minut.

No, ale miasto. Dużo mniej niż w Amst. wieje, to chyba zasługa oddalenia od morza (niewielkiego, ale jednak) i gęstszej zabudowy - nie ma szerokich kanałów na przestrzał, w których wiatr się morze rozpędzać, jak chce.
Katedra w Utrechcie budzi tęsknotę za francuskim gotykiem, którego wspomnienie zaczyna mi się niebezpiecznie zacierać, a do Francji jednak nie mam ochoty jechać. Także na razie Utrecht musi wystarczyć. Przepiękna wieża (zguglujcie sobie!) naprawdę góruje nad miastem, wcale nie jest łatwo się zgubić. Wieżę od reszty katedry oddziela całkiem szeroka ulica, trudno wyobrazić sobie, jak ogromna to była budowla. W 1674 roku nad Utrechtem przeszedł huragan, który zwalił całą nawę i wieżę wielu innych kościołów. Pewnie dlatego też nie ostały się witraże, więc wnętrze tego, co z katedry pozostało, zalanie jest światłem niestety białym.
Huragan zmiótł też wieże romańskich kościołów (Utrecht jest jednym z najstarszych miast Holandii), widziałam Buurkerk i Janskerk, bryła jest nieładnie zaburzona.

Oprócz nawałnicy katedrę w Utrechcie spotkało jeszcze jedno nieszczęście, o ile pamiętam, w 1580 roku. Protestanci zniszczyli wtedy wszystkie przejawy bałwochwalczych kultów katolików. Świątynia pełna jest dzieł sztuki, których postacie pozbawione są twarzy. Na zdjęciu na początku wpisu tego nie widać, ale na tamtej płaskorzeźbie twarz zachował tylko bóg, patrzący na scenę z samej góry. Mocno mnie tamten widok zatrwożył, to trochę jak z Herostratesem, ślady ludzkiej ręki łatwiej mi odnaleźć w tym zniszczeniu, niż w pieczołowicie przechowywanych i nietkniętych arcydziełach. Ciekawe swoją drogą, czy protestancki dekapitator (jest takie słowo?) nie odrąbał twarzy samemu Stwórcy, bo ten był za wysoko, czy jednak zadrżała mu ręka?

W Utrechcie spodobało mi się tak bardzo, że przez chwilę żałowałam, że wybrałam życie zdziwaczałej logiczki zamiast sympatycznej erasmuski. Ale tylko przez chwilę.

2 wrz 2009

Moto

W Amsterdamie nie ma samochodów. Oczywisty wniosek, skoro wszyscy poruszają się na rowerach. Ale mimo to codziennie mnie to na nowo zadziwia. Bardzo rzadko zdarza się, żebym musiała przepuszczać jakieś auta przy przekraczaniu jezdni, ulice są po prostu puste! Wiadomo, że ruch zagęszcza się w centrum (cały łuk zewnętrznego Singelgracht na przykład), ale nie widziałam jeszcze, żeby gdziekolwiek osiągał rozmiary charakterystyczne dla naszych okolic placu Grunwaldzkiego na przykład.

Od dłuższego czasu już pokrzykuję od czasu do czasu, że centra miast powinno się z samochodów oczyścić, jest więc jasne, że bardzo mi się tutaj podoba. Powietrze zdaje się być zauważalnie czystsze (tak, wiem, że obok jest morze i ciągle wieje), poruszanie się na rowerze jest o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze niż we Wrocławiu, pomijając nawet oczywistą oczywistość, czyli tysiące kilometrów ścieżek. W sumie ten termin nie ma tu sensu, ulica po prostu składa się z tych trzech części: jezdni, chodnika i pasa dla rowerów, i ten ostatni nie jest żadnym świętem.

Korci mnie, aby tego braku aut upatrywać nie tylko w praktycznym charakterze Holendrów (jeśli wygodnie, bardzo szybko i tanio mogę dojechać do pracy na rowerze lub autobusem, po co płacić za paliwo). Wyczytałam gdzieś, że Holendrów cechuje też niechęć do okazywania swojej zamożności (nie ma to jak rozważania o charakterze narodów, i to w dodatku prowadzone bez rozejrzenia się dokoła). Znaczy: masz pieniądze - nie musisz kupować supersamochodu, żeby dać o tym znać sąsiadom. Nie masz pieniędzy - tym bardziej nie musisz tego robić, bo sąsiedzi i tak mają to w nosie. A u nas samochód to ciągle symbol statusu, tylko tacy beznadziejni filozofowie jak my nie marzą o tym, żeby po znalezieniu pierwszej pracy kupić sobie auto. No i jeździ tego potem tyle po moim pięknym mieście i czyni poruszanie się na rowerze grą o życie. A tutaj póki co tylko raz odczuwałam pewien niepokój na drodze - kiedy wracałam do domu po kupnie roweru i nie wiedziałam jeszcze, jak się poruszać po ścieżkach.
Oczywiście idealizuję tu sobie, bo pewnie i tak chodzi o zabójcze opłaty parkingowe w centrum. Mimo wszystko jednak dają się znaleźć tematy, które sugerują, że żyje mi się tu dobrze, będzie jeszcze lepiej i nie ma co desperować.

Acha, i rozwiązał się problem, dlaczego Holendrzy mają żółte rejestracje. Wszystko to - jak zwykle - dla wygody rowerzystów. Widzisz auto z białą rejestracją: wiesz, że ten człowiek nie jest przygotowany na to, że wyskoczysz mu zza rogu na środek skrzyżowania. Żółta rejestracja: ten będzie się ciebie spodziewał, wyskakuj śmiało. Co więcej: ten żółty jeszcze cię przepuści. Nie muszę dodawać, że jeszcze ani razu w Polsce kierowca nie przepuścił mnie, gdy miałam pierwszeństwo, jadąc drogą dla rowerów.

1 wrz 2009

Spać i jeść, mówię wam

Zaczytałam się (nie, nie o logice, niestety), a tu późny wieczór. Bardzo spodobało mi się chodzenie spać o 23, zwłaszcza, jak mam zajęcia na 11. Idealna pora.

UvA posługuje się ciekawym przelicznikiem: 1 ECTS ma odpowiadać 28 godzinom pracy studenta. Policzmy. Zajęcia na filozofii mają zawsze 10 punktów, te spod szyldu science - 6. Czyli filozofia to 280 godzin rozłożonych na 14 tygodni (nie liczę obu sesji). 20 godzin pracy nad jednym przedmiotem tygodniowo? Niemożliwe, żeby ktoś takie obciążenie zakładał. Może trzeba to sobie podzielić na cały semestr jednak, dodając założenie, że pisze się pracę semestralną w styczniu? Cały semestr to 8+8+4=20 tygodni (tak, tak, 3 tygodnie więcej, niż u nas, bez żadnych przerw i wakacji oprócz świąt). 280 godzin na 20 tygodni daje 14 godzin tygodniowo. Trzy takie kursy (żeby uzbierać 30 punktów) i mamy 42 godziny spędzone w szkole i na robieniu zadań domowych. Zbladłam. Kto wymyślił ten durny system, w którym nie ma egzaminów, tylko te cholerne weekly assignments? I co z tego, że dzięki temu przerwa świąteczna zacznie mi się już 12 grudnia. Utrechcie, odezwij się, potwierdź!

Z innej paczki. Odkryłam dziś przy śniadaniu coś niesamowitego, choć rozszyfrowałam dopiero przy kolacji. Bułeczki anyżkowe. Kupione wczoraj, coby ożywić trochę koncepcję śniadaniową (nutella+coś z mąki), na opakowaniu mają napis, który pozwoliłam sobie odczytać jako Amsterdamskie Korsarze (choć pewnie są to jedynie amsterdamskie bułeczki albo w najlepszym wypadku amsterdamski przysmak). Wyglądają trochę jak nasze Tago albo Magdalenki, podobnie suche, ale naprawdę smakują anyżkiem.
Kolejne objawienie kuchenne: makaron można gotować razem z fasolką szparagową (tak, w tym samym garnku), mają ten sam czas gotowania i krzywda im się nie dzieje. I jakie eko! Naszło mnie dziś, gdy postanowiłam z kolei ożywić klasyczny leniwy obiad makaron+pesto jakimiś warzywami, żeby zębów i z trudem zdobytej figury nie tracić. No i fasolka po 58 centów za kilogram, mam tego teraz całą lodówkę.


Właśnie dostałam przedziwną wiadomość od Amerykanina, tego, co mnie rozpoznał w poniedziałek. Nie brzmi wesoło, także może najwyższy czas, żebym zaczęła wykonywać jakieś przyjazne gesty tutaj, od biedy można zacząć i od Amerykanina.