23 lip 2011

Sałatka z arbuzem

Robi się nudno - znowu szamam miętę. Tym razem letni klasyk, bo u Turka wyprzedaż arbuzów. Rzecz jest jak zwykle prosta, a cieszy. Arbuz w kostkę, feta w kostkę, mięta posiekana. Gdyby nie to, że w czwartek skończył nam się definitywnie sezon na proszone kolacje, to pobawiłabym się jeszcze w wersję bardziej bufetową, czyli zamiast sałatki nadzianie na patyk.

Średnio mi się widzi w takim zestawie wyrób fetopodobny z tych, co się mażą, lepiej wziąć taki twardszy. W tym miejscu chciałabym przy okazji pochwalić jakość wyrobów seropodobnych Euroshopper, pseudofeta jest zacna, mozarella naprawdę ujdzie. Bardzo dobry jest też twarożek z ziołami.

A w Monachium będę miała Lidla trzysta! metrów od domu. I znowu będzie gorgonzola w lodówce :)

22 lip 2011

Sezon

Z cyklu: miało być dobrze, wyszło jak zwykle.

Raz. Miałam jechać na wakacje, no nie? Takie prawdziwe, tydzień ze sobą i miastem, tydzień czytania po parkach i wyprzedaży w Londynie. Tydzień, owszem, będzie, ale głównie wypełniony stresem, że za chwilę mam być na konferencji (w tymże Londynie), i powinnam się uczyć tego i owego przed, i że za tydzień mam wysłać promotorowi cośtam, ale co? Bo na razie mam cztery strony absolutnego bałaganu i wniosek, że dotychczasową semantykę formalną to o kant roztrzaskać. I pytanie, czy mogę wchodzić w relacje z nieistniejącymi przedmiotami w rodzaju Sherlocka Holmesa, bo od tego wiele zależy. Oczywiście w moim świecie wiele od tego zależy, bo w tym prawdziwym to nie bardzo.

Roboczy tytuł mojej magisterki: Looking for something that does not exist...

Dwa. Miałam jechać na wakacje, no nie? W poniedziałek, znaczy prawie już. W związku z czym jak na zawołanie boleśnie spuchło mi pół szyi, łupie w kościach i dreszczy, aż miło. Jak przyjdzie mi przechodzić kolejne (!) zapalenie migdałków, tym razem w dwunastoosobowym pokoju w obskurnym hostelu, to urządzę chyba jakiś strajk. I wytnę sobie te migdałki na przykład.

Poza tym dziwaczeję sobie w samotności. Moją nową pasją jest sprzątanie, proszę się nie krzywić ironicznie na to "nową". To jest zupełnie inny level. Kupiłam sobie na przykład sprej do czyszczenia piekarników i jak nachodzi mnie ochota (a nachodzi), to szoruję mój znaleziony na ulicy piekarnik i te kratki do niego, ciągle zresztą czarne. Dostałam też od kolegi, który wyprowadził się wczoraj z Amsterdamu, więcej specjalistycznych detergentów i uprzyjemniam sobie życie szorowaniem.

Niech już będą te wakacje, będę się zadręczać, ale przynajmniej w okolicy sklepów ze stanikami.

17 lip 2011

"Sefer" Ewa Lipska


Ponieważ książkę czytałam w ten sam weekend, w który widziałam "Somewhere" Coppoli, te dwa doświadczenia skojarzyły mi się w jedno. I książka, i film, sprawiają wrażenie, że miało się w nich mało dziać fabularnie, żeby pokazać, jak dużo się dzieje na innych płaszczyznach. W obu wypadkach, cóż, wyszło, jak wyszło. Zamysł widać, faktycznie niewiele się dzieje. I to by było na tyle. Lipska jednak przyjemniejsza od Coppoli. Głównie dzięki temu kawałkowi:

Swoje słowa urzędniczka potwierdziła uderzeniem pieczątką w kolejny list.
- Nie nudzi pani ta praca? - zapytał listonosz.
- Nie, dlaczego? Codziennie przecież inna data.

16 lip 2011

Zupa groszkowa

Robiona z nadzieją, że się nie zatruję. Wczoraj rano przywitała mnie w kuchni kałuża wody i lodówka, która odmawia jakiejkolwiek współracy poza oświetlaniem swojego ciepłego wnętrza. Zostałam na weekend sama z moim jedzeniem, tym, co zostawiła współlokatorka, i ex-mrożonkami - i zaczął się wyścig z czasem. Zresztą, jaki weekend, jestem pewna, że umówienie się z panami od lodówek i reszty zajmie mi więcej niż pół roboczego dnia. Na razie idzie mi nieźle - zjadłam więcej niż się zmarnowało.

Ale do rzeczy. Rozmroziła mi się prawie pełna paczka groszku, za dużo, żeby bawić się w mój ulubiony makaron. Podsmażyłam na maśle (też się topi, chyba trzeba będzie machnąć jeszcze dzisiaj kruche ciasto, ale jak je schłodzić?) czerwoną cebulę, na to ów groszek, pieprz i zagotowana woda - tyle, żeby przykryć groszek i trochę ponad. Okej, było jeszcze pół kostki rosołowej, ale wstyd się przyznać, bo i sensu to nie miało. Jak rzecz się z powrotem zagotowała i pogotowała ze dwie minuty czy ileś, wrzuciłam garść świeżej ("świeżej"...) mięty i całość poszła do blendera. Przy miksowaniu zapach palonego plastiku uświadomił mi, że wszystko ma swój kres i o ile ja przeprowadzę się za chwilę do kolejnego kraju, to mój mikser już nie. Na drugim palniku przez ten czas przysmażał się krojony boczek, i te skwarki wrzuciłam do gotowej zupy.

Na pewno jest to lepsza zupa groszkowa niż ta, którą zrobiłam zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wydawało mi się, że zupa groszkowa to w gruncie rzeczy tylko ugotowany i zmiksowany groszek. Dobrze, że się wtedy nie zraziłam.

13 lip 2011

Lato logików

Wszyscy mi się porozjeżdżali, chyba przyjdzie mi zdziwaczeć w pustym mieszkaniu. Część logików i logiczek już się obroniła i wyjechali na zawsze, część pojechała na wakacje. Mój osobisty logik odleciał dzisiaj też i tak jakby już mi go brakowało, więc nie powiem, co i jak mnie ściska na myśl o mojej przeprowadzce do Niemiec. Pojutrze wyjeżdża w jakieś szalone miejsce bez internetu nawet mój promotor, ufnie zostawiając mnie z rozgrzebaną magisterką i pomysłem, który “jak zadziała, to będzie z tego super praca. A jak nie zadziała, to wiesz... zawsze się czegoś po drodze nauczysz”.

Przy okazji ostatniego przedwakacyjnego spotkania odbyliśmy krótką rozmowę o byciu naukowcem, która trochę mnie na własny temat uspokoiła. Było mi ostatnio trochę niewyraźnie, bo research nie idzie tak, jak bym chciała, żeby szedł do przodu. Chwilami to się nawet cofa, kiedy odkrywam, że cały ten temat nie trzyma się kupy. A że mam ponoć o tym jeszcze napisać cały doktorat, to byłaby heca, jakby się okazało, że mam w tych momentach rację. Lepiej, żebym nie miała.

No, ale ta nauka. Odkryłam, że bardzo szybko się zniechęcam, i jak coś nie wychodzi albo - to moja specjalność - mój genialny pomysł odnajduję już przez kogoś opublikowany, to spędzam kolejny tydzień na totalnej załamce, jęcząc, jak to do niczego się nie nadaję, a już na pewno nie do robienia nauki, i powinnam trzymać się tych staników, a nie udawać, że będę robić rewolucję w semantyce formalnej. Tak wyglądał mniej więcej cały ostatni tydzień, kiedy po dwóch godzinach silnie frustrującej rozmowy mój promotor zaczął mnie przepraszać, że w ogóle popchnął mnie w tym kierunku, w którym popchnął.

Dzisiaj sam się przyznał, że minęło wiele lat pracy, zanim nauczył się widzieć wszystkie te nieudane przedsięwzięcia i ślepe uliczki jako coś wartościowego i ważną część pracy. Na początku załamywał się jak ja. Czyli: weź się w garść, dziewczyno, i grzęźnij radośnie dalej. Acha, i jeszcze powiedział mi, że jako semantycy mamy przechlapane podwójnie, czemu nie ma się co dziwić - kto o zdrowym umyśle podjąłby się formalizacji języka naturalnego.

I tylko się od czasu do czasu zastanawiam, jakie inne profesje niosą ze sobą tyle frustracji związanej z faktem, że zdecydowana większość czasu i wysiłku poświęcanego jakiemuś zagadnieniu nie daje żadnych wymiernych efektów (nie da się tego opublikować na przykład). Robocza hipoteza jest taka, że każdy rodzaj twórczości się z tym wiąże (tak, my logicy, o ile wykonujemy swoją pracę porządnie, powołujemy do życia nowe byty). Ale chciałabym też wiedzieć, czy każdy rodzaj nauki jest tak pojętą twórczością w tym samym stopniu - ciekawość skierowana przede wszystkim w stronę historyków tego i owego i do tych, którzy mierzą i ważą (tym zazdrości się najbardziej, bo oni robią rzeczy, które można zmierzyć, zważyć, a może nawet zmienią coś na świecie).

A skoro już linkuję do logika, to powiem też, że zaczął nam po głowie chodzić pomysł, żeby zacząć blog o gotowaniu, bo mnie wiecznie w tę stronę znosi, a on się chce ode mnie uczyć, a poza tym robi ładne zdjęcia. Mam nadzieję, że nam się nie odwidzi do sierpnia czy tam września.

11 lip 2011

Mężczyźni też mogą tworzyć naukę

Artykuł w Wyborczej: zdecydowana większość polskich studentów medycyny to kobiety. Zaczynają się pojawiać parytetowe pomysły, coby chłopcom ze słabo zdaną maturą dać szansę. Trzymanie kobiet z dala od prestiżu i pieniędzy trzyma się mocno - czy ktokolwiek widział nawoływania o parytet i artykuły w gazetach na temat feminizacji na wydziałach polonistyki czy pedagogiki?

10 lip 2011

Nylony

Stało się to, co stać się miało: po zdobyciu pasującej pary nylonów nie mam ochoty na żadne inne pończochy. Temat, dlaczego pończochy, a nie rajstopy, i dlaczego do pasa, a nie samonośne, zostawiam sobie na kiedy indziej. Rzecz jest zresztą prosta: wygoda i wygląd. Pozostaje zatem pytanie: nylony czy pończochy elastyczne?

Dwa główne rodzaje obecnie dostępnych nylonów to te produkowane współcześnie i nylony vintage pochodzące głównie z lat 50. i 60. Firm produkujących pończochy nylonowe jest oczywiście niewiele, najbardziej widoczne w sklepach są Cervin, Gio, Gerbe oraz polska Nylonessa. Ceny są mocno niezachęcające, zwłaszcza, jeśli chcemy sprawić sobie pończochy ze szwem (Fully Fashioned), ale najprostszy, bezszwowy model Nylonessy, Eva Classic, to już tylko 22 zł. Cena pończoch vintage waha się od okazji do okazji, głównym źródłem jest oczywiście ebay, czasem można też na nie trafić w sklepach z brytyjską odzieżą używaną.

Jeśli trafi się nam paczka takich pończoch, musimy pamiętać, że mogły leżeć w czyjejś szafie przez pięćdziesiąt lub więcej lat. Nić nylonowa co prawda nie kruszeje z czasem tak, jak lycra, ale suche powietrze nie jest jej sprzymierzeńcem. Warto przed pierwszym założeniem pomoczyć pończochy w letniej wodzie z mydłem lub delikatnym detergentem.

Nylony współczesne są sporo dłuższe niż te starsze - w latach 60. pończochy nosiło się do ⅓ uda, teraz kobiety preferują ⅔ lub nawet ¾. Jest to dobra wiadomość dla niskich osób, którym często współczesne pończochy sięgają dużo za wysoko. Na mnie (ponad 1,70m) nylony vintage wymuszają spódnicę nie krótszą niż do kolan i unikanie niskich sof i foteli.

Klasyczne pończochy nylonowe wykonane są z materiału, który prawie się nie rozciąga, nie ma więc mowy o “rozmiarze uniwersalnym” czy innych tego typu koszmarkach, do których przyzwyczaił nas przemysł pończoszniczy. Pończochy dobiera się na długość stopy (tolerancja ma wynosić około centymetra). Zdążyłam się już przekonać, że Nylonessa ma dość szerokie pończochy, które bardzo nieładnie marszczą się na mojej wąskiej kostce. Ponoć węższe są Cerviny, ale ich cena jest dla mnie jeszcze zaporowa. Pończochy z lat 60., które udało mi się ustrzelić na ebayu, w spoczynku są pół centymetra węższe w kostce niż Nylonessy.

Pończochy nylonowe charakteryzuje bardzo duża przejrzystość. Przez rozłożone płasko nylony można spokojnie przeczytać gazetę - spróbujcie dokonać podobnej sztuki z produktami Gatty czy innej Calzedonii. Oznacza to, że w dobrze dobranym rozmiarze, kiedy idealnie przylegają do nogi, są prawie niewidoczne, te cieliste wyrównują ładnie koloryt skóry. Pięknie błyszczą w słońcu, zwłaszcza te o splocie micromesh. W ciągu dnia czuć je na nodze, co wymusza bardziej płynne i mniej pospieszne ruchy. Noszenie ładnych, dobrej jakości pończoch wpływa na resztę garderoby: jak już założę nylony, pas do nich, postaram się, żeby reszta bielizny jakoś pasowała to całości, to nie mam ochoty narzucać na taki zestaw byle jakiej sukienczyny uszytej z chińskiego poliestru. Z podobnych powodów nie przymierzam się na razie do pończoch ze szwem i ozdobną piętą - chodzę wyłącznie w płaskich butach i mam wrażenie, że nie uda mi się znaleźć takich, które nie wyglądałyby żałośnie z pończochami FF.

Nie mówię, że pończochy elastyczne zupełnie nie nadają się do noszenia. Są niezastąpione, kiedy materiał sukienki nie pozwala na założenie pasa, albo kiedy potrzebuję czegoś dłuższego lub pozwalającego poczuć się swobodniej. Grube, zimowe pończochy również dostępne są chyba tylko w wersji z lycrą.