1 lis 2011

i ta jesień

Po ponad miesiącu poprzeprowadzkowej deprechy (wszyscy daleko, Niemcy są głupie, robi się zimno, a w Holandii by nie się nie robiło etc.) udało mi się chyba wreszcie kopnąć we własny leniwy tyłek i powoli wracam do życia. W międzyczasie zaczął się mój ulubiony sezon żywieniowy - sezon na dynię. Nagła miłość do dyni dopadła mnie po zobaczeniu tych zdjęć, nie tylko mnie zresztą, o czym świadczy dyniowe szaleństwo na prawie wszystkich blogach kulinarnych, które mam w czytniku. O pieczonej dyni Jamiego jeszcze napiszę, jak tylko przeprowadzę z Amsterdamu moje Jamiowe książki - była to pierwsza potrawa, która skłoniła mnie do pomyślenia, że może dynia nie jest taka zła.

Niemcy okazały się dużo wdzięczniejszym miejscem na dyniowe dziwaczenie. Po weekendowych łowach miałam w lodówce pięć odmian, które po polsku nazwałabym tak: piżmowa (butternut), muszkatołowa, makaronowa (spaghetti), Hokkaido i chyba buttercup.



Piszę "chyba", bo ta zielona nie miała żadnej etykiety i próbowałam ją tylko dopasować do zdjęć z internetu. Mała przekrojona to Hokkaido, chyba najfajniejsza z dyń, które znam. Miąższ jest bardzo suchy, dobrze się dusi, a sam owoc łatwo obiera. Poza tym jest niewielka, więc z raz rozkrojoną i obraną nie trzeba się męczyć trzy dni (ot, uroki życia w pojedynkę). Żółta w paski to makaronowa, która póki co czeka na swoją kolej, bo jeszcze się jej trochę boję. Trik z dynią makaronową jest taki, że po upieczeniu jej w połówkach ponoć można widelcem w poprzek wyskrobywać miąższ tak, że odłazi nitkami jak makaron. No zobaczę.

Tak jak w zeszłym roku jadłam codziennie dynię Jamiego na zmianę z tartą z niebieskim serem, tak w tym roku na tapecie jest dyniowy omlet. Zjadam ich w tygodniu chyba z pięć, no kidding. Nie ma to jak porządna obsesja. Omlet robi się tak: dynia w kostkę, trochę oliwy na patelnię. Pieprz, tymianek, szałwia (mam taką jakby w proszku, w Polsce rozdzierałam torebki Herbapolu). Podlewam 50-70 ml wody i duszę do miękkiego w półprzykryciu (półprzykrycie polega na tym, że nie dorobiłam się jeszcze pokrywki na patelnię, więc używam małej od garnka, którą kładę bezpośrednio na dynię - w Amsterdamie za pokrywkę robił wok, więc postęp jest). Kiedy dynia jest już miękka, wylewam na nią 2 (kolacja) lub 3 (obiad) rozbełtane jajka, na górę idzie trochę sera w kostkę (niebieski najlepszy, ale gouda też dała radę). Smaży się taki omlet przykryty (czasem dla odmiany blachą z piekarnika) ze trzy minuty może. Oj, jakie to jest dobre, a proste przecież.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz