Zdziwaczała Logiczka
31 lip 2012
Sprzedaję książki NIEAKTUALNE
O tutaj. Wreszcie do mnie dotarło, że nigdy już nie będę uprawiać filozofii po polsku, ani tym bardziej językoznawstwa.
16 kwi 2012
Szalona wielkanoc z Aalą, relacja dzień po dniu
Najwyższy czas zacząć powoli relację z szalonej wielkanocy z Aalą. Aala przyjechała do mnie na tydzień m.in. w celu podsycenia swojej pasji do Holocaust studies, skoro nie byłam w stanie jej doradzić, jak zrobić to za pomocą YouTube. Bezpośrednio po tych wspólnych feriach wiosennych wylądowałam jeszcze na prawie cztery dni w Belgii na promocji swojej pracy magisterskiej, więc wszystko to razem złożyło się na najaktywniejszy od chyba roku tydzień logiczki.
W ciągu dziewięciu dni zaliczyłam 9 muzeów, 6 kościołów, monachijskie zoo, obóz w Dachau, wystawę o Białej Róży, 13 prezentacji i 6 tutoriali oraz niezliczoną ilość odcinków szoł Magdy Gessler, kreatorki smaku i stylu. Zrobiłyśmy mazurek (zob. zdjęcie; za słabą estetykę winę ponoszę ja, Aala mówiła, żeby tak nie lać tej czekolady), sernik japoński, ja nadrobiłam zaległości z polskiej kultury i życia publicznego, a Aala ze świata staników i kosmetycznych tutoriali, co skończyło się nazwaniem mnie w internecie rasistowską profesorką. Jednym słowem: był szał jak na koncercie Bajmu.
No i mam teraz ogromną potrzebę pozwierzania się z tych muzeów, z tego obozu, z książek - bo i książkę dostałam, wreszcie się doszkalam z Witkowskiego - i jeszcze do tego skończyłam słuchać pierwszego audiobooka. Póki co z tej aktywności się pochorowałam, a właśnie dzisiaj zaczął się semestr, dwóch promotorów depcze mi po piętach, sto piętnaście kursów, w tym niemieckiego - logiczka budzi się z tej paskudnej, depresyjnej zimy. Stay tuned.
22 mar 2012
Inna żywność
Zrobiło się ciepło i słonecznie, wymoczyliśmy nogi w zimnej jeszcze rzece, i ku mojemu własnemu zdziwieniu zachciało mi się żyć a nawet pracować. Trzeba kuć to żelazo, więc do poduszki czytam teraz co lżejszą filozofię. Chłopcy z pracy z kolei zaczęli promować intensywnie różne wideometody popularyzowania nauki - za tydzień mamy się nawet spotkać z jakimś gościem z miejscowej firmy produkującej filmy. Wiedziałam, że bycie gwiazdą YouTube jest mi pisane.
Oczywiście pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy na hasło "popularyzowanie idei", są TED Talks. Idealne jako telewizja do posiłków. Założenie jest takie, żeby w bardzo krótkim czasie opowiedzieć publiczności o jednej idei właśnie, pomyśle, który ma nas porwać i wzbudzić chęć do działania albo nauczenia się więcej. Albo, jak w moim przypadku, przypomnieć sobie, że historia nauki to było coś:
Naprawdę fajnie jest sobie czasem przypomnieć, jak miało się osiemnaście lat, czytało o teorii strun do śniadania i jak się miało pasję, chęć i ochotę. Chyba przekonałam się na sobie przez ostatnich kilka lat, że o tego typu zainteresowania, jak o wszystko przecież, trzeba dbać - karmić, odświeżać, przypominać sobie co lepsze kawałki. Inaczej wszystko zginie, nawet w młodym człowieku.
Miłość do logiki i filozofii (a nawet językoznawstwa) też można w sobie podsycać za pomocą obrazków. Poniższy film znaleźliśmy już jakiś czas temu, ale za każdym razem ogląda się go tak samo przyjemnie - mimo, że nic nowego dowiedzieć się nie mogę, bo przedstawione w nim zagadki i paradoksy to elementarz filozofa analitycznego. Poza tym: kto nie lubi słuchać Davida Mitchella?
Mam ochotę napisać dużo banałów o tym, jak to mamy najłatwiejszy w historii dostęp do wiedzy i jak mały użytek z niego czynimy, spędzając dnie na oglądaniu małych zwierząt w pudełkach i panienek nawijających o makijażu. Tylko że oczywiście wszyscy o tym wiemy, a ludzka natura jest jaka jest. Tym samym - z pozdrowieniem dla znajomych wybitnych jednostek, którym udało się nie rozmemłać - sobie odpuszczę. I obejrzę coś do kolacji.
Oczywiście pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy na hasło "popularyzowanie idei", są TED Talks. Idealne jako telewizja do posiłków. Założenie jest takie, żeby w bardzo krótkim czasie opowiedzieć publiczności o jednej idei właśnie, pomyśle, który ma nas porwać i wzbudzić chęć do działania albo nauczenia się więcej. Albo, jak w moim przypadku, przypomnieć sobie, że historia nauki to było coś:
Naprawdę fajnie jest sobie czasem przypomnieć, jak miało się osiemnaście lat, czytało o teorii strun do śniadania i jak się miało pasję, chęć i ochotę. Chyba przekonałam się na sobie przez ostatnich kilka lat, że o tego typu zainteresowania, jak o wszystko przecież, trzeba dbać - karmić, odświeżać, przypominać sobie co lepsze kawałki. Inaczej wszystko zginie, nawet w młodym człowieku.
Miłość do logiki i filozofii (a nawet językoznawstwa) też można w sobie podsycać za pomocą obrazków. Poniższy film znaleźliśmy już jakiś czas temu, ale za każdym razem ogląda się go tak samo przyjemnie - mimo, że nic nowego dowiedzieć się nie mogę, bo przedstawione w nim zagadki i paradoksy to elementarz filozofa analitycznego. Poza tym: kto nie lubi słuchać Davida Mitchella?
Mam ochotę napisać dużo banałów o tym, jak to mamy najłatwiejszy w historii dostęp do wiedzy i jak mały użytek z niego czynimy, spędzając dnie na oglądaniu małych zwierząt w pudełkach i panienek nawijających o makijażu. Tylko że oczywiście wszyscy o tym wiemy, a ludzka natura jest jaka jest. Tym samym - z pozdrowieniem dla znajomych wybitnych jednostek, którym udało się nie rozmemłać - sobie odpuszczę. I obejrzę coś do kolacji.
11 mar 2012
Carlos Ruiz Zafón, razy dwa
Dostałam w święta "Cień wiatru" Zafona, z komentarzem, że super, nie można się oderwać i można czytać w kółko. Sceptycznie podchodzę do książek, w których dużo się dzieje, a do tego jeszcze jest jakaś intryga czy inna tajemnica (zwyczajnie nie nadążam, tak samo jak za filmami z akcją, poza tym co to kogo obchodzi, że coś się stało). Ale faktycznie było bardzo miło. Poziom, który określiłabym jako 20% Paulo Coehlo plus 80% Umberto Eco, albo po prostu jako "Eco bez gadania o filozofii, plus trochę taniochy". Przyjemna, wartka fabuła, w której główną rolę intrygotwórczą grają książki, jeden pisarz i księgarnia. Młody chłopak zostaje w ramach kontynuowania rodzinnej tradycji zaprowadzony na Cmentarz Zapomnianych Książek, żeby wybrać tom, którym będzie się opiekował przez całe życie. Oczywiście zupełnie przypadkiem wybiera książkę pod wieloma względami przeklętą. Pojawia się czarny charakter, który chce ją za wszelką cenę zniszczyć, jest i ładna dziewczyna, i chęć odnalezienia autora książki, i obowiązkowa postać komiczna - niezniszczalny przyjaciel, który z każdej opresji wyjdzie cało i z wdziękiem, sypiąc żartobliwymi uwagami. Na dodatek rzecz dzieje się w Barcelonie, którą zdążyłam już wcześniej polubić dzięki Mendozie. Zafón bardzo ładnie pisze o mieście, dosyć szybko czytelnik nabiera wrażenia, że całkiem dobrze orientuje się w topografii miasta i że umie je sobie wyobrazić. Podsumowując: nie jest to "Zbrodnia i kara", ale tych kilka wieczorów z "Cieniem wiatru" nie będzie bolało.
Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy kilka dni po świętach dostałam kolejny prezent, rzekomą kontynuację "Cienia wiatru" - "Grę anioła". I jakież było moje zdziwienie. "Gra anioła" opowiadać ma wydarzenia rozgrywajace się bodaj dwadzieścia lat przed "Cieniem wiatru", niektórych bohaterów więc już znamy, co tylko potęguje wrażenie wtórności. Fabuła niby inna, a ta sama - przeklęta książka, tajemniczy czarny charakter, piękna kobieta, księgarnia. Tylko tym razem bohaterowie zawzięcie próbują rozgryźć istotę religii i literatury, dyskutując w stylu, który przypominał mi pewne upojne popołudnie spędzone za młodu na donośnym rżeniu przy czytaniu na głos fragmentów "Alchemika". Werdykt: 80% Coehlo, 20% Eco (no bo jednak te książki ciągle są, takoż intryga). Zachowanie bohatera jest dla mnie w większości całkowicie niezrozumiałe, miota się chłopak bez ładu i składu, każąc mi przypuszczać, że sam nie wie, o co mu chodzi. To samo zresztą mogłabym powiedzieć o "rozwiązaniu" intrygi.
A jakby tego wszystkiego było mało, książka jest ewidentnie edytowana i tłumaczona w pośpiechu - są i literówki, i błędy gramatyczne, i ewidentne kalki z hiszpańskiego, które po polsku brzmią jak drewno, a do tego jeszcze takie kwiatki jak bohater wchodzący do domu, zamykający drzwi, czytający list pod nimi znaleziony... i po jego przeczytaniu ponownie wchodzący do tego samego domu i zamykający te same drzwi. Ja naprawdę nie jestem najuważniejszym i najbystrzejszym czytelnikiem, więc jeśli widzę takie kiksy, to znaczy, że jest już bardzo źle.
(Na obrazku jest Mendoza, bo "Cień wiatru" został w Polsce, a jak dwie książki, to dwie. Mendoza był zresztą w porządku, chociaż bohater też trochę się miotał, ale chyba taki był pomysł.)
Tym bardziej ucieszyłam się, kiedy kilka dni po świętach dostałam kolejny prezent, rzekomą kontynuację "Cienia wiatru" - "Grę anioła". I jakież było moje zdziwienie. "Gra anioła" opowiadać ma wydarzenia rozgrywajace się bodaj dwadzieścia lat przed "Cieniem wiatru", niektórych bohaterów więc już znamy, co tylko potęguje wrażenie wtórności. Fabuła niby inna, a ta sama - przeklęta książka, tajemniczy czarny charakter, piękna kobieta, księgarnia. Tylko tym razem bohaterowie zawzięcie próbują rozgryźć istotę religii i literatury, dyskutując w stylu, który przypominał mi pewne upojne popołudnie spędzone za młodu na donośnym rżeniu przy czytaniu na głos fragmentów "Alchemika". Werdykt: 80% Coehlo, 20% Eco (no bo jednak te książki ciągle są, takoż intryga). Zachowanie bohatera jest dla mnie w większości całkowicie niezrozumiałe, miota się chłopak bez ładu i składu, każąc mi przypuszczać, że sam nie wie, o co mu chodzi. To samo zresztą mogłabym powiedzieć o "rozwiązaniu" intrygi.
A jakby tego wszystkiego było mało, książka jest ewidentnie edytowana i tłumaczona w pośpiechu - są i literówki, i błędy gramatyczne, i ewidentne kalki z hiszpańskiego, które po polsku brzmią jak drewno, a do tego jeszcze takie kwiatki jak bohater wchodzący do domu, zamykający drzwi, czytający list pod nimi znaleziony... i po jego przeczytaniu ponownie wchodzący do tego samego domu i zamykający te same drzwi. Ja naprawdę nie jestem najuważniejszym i najbystrzejszym czytelnikiem, więc jeśli widzę takie kiksy, to znaczy, że jest już bardzo źle.
(Na obrazku jest Mendoza, bo "Cień wiatru" został w Polsce, a jak dwie książki, to dwie. Mendoza był zresztą w porządku, chociaż bohater też trochę się miotał, ale chyba taki był pomysł.)
4 mar 2012
"The Slap" Christos Tsiolkas
Fajną książkę ostatnio przeczytałam. Szukając czegoś, co byłoby lepszej jakości niż "The House at Riverton" Kate Morton, ale nadal dało się czytać bez zgrzytania zębów (nazgrzytałam się przy Tołstoju; mam nadzieję, że tłumaczenie mam jakieś parszywe), wybrałam sobie z półki "The Slap". Autor nazywa się Christos Tsiolkas i jest z Australii. I tu od razu pierwsza przyjemność - nie czytałam jeszcze niczego po australijsku, nie wiedziałam, jak nowego języka się spodziewać i odkrywanie słów, których czasem nie znał nawet logik, było fajne.
"Klaps" jest o ludziach i o tym, jakie życie jest ciężkie, więc zdecydowanie nie jest czytadłem, a do tego jest bardzo przyjemnie napisany. Grupa krewnych i znajomych spotyka się na ogrodowym przyjęciu. Czteroletni syn jednej z par, bezstresowo wychowywany i jakby żywcem przeniesiony z nocnych koszmarów bezdzietnych z wyboru, prowokuje ojca innego chłopca, co kończy się klapsem właśnie. Ponieważ rzecz dzieje się na zgniłym Zachodzie, rusza lawina oburzenia, ostentacyjnego zrywania długoletnich przyjaźni z "tym potworem, który pobił dziecko", zgłaszania sprawy na policję. Oczywiście z czasem dowiadujemy się różnych rzeczy i wszystko przestaje być jednoznaczne, o ile na początku w ogóle takie było.
Książka składa się z ośmiu opowiadań poświęconych pojedynczo ośmiu osobom obecnym w początkowej scenie. Na szczęście autor nie poprzestaje na prezentacji różnych stanowisk, jakie można przyjąć w kwestii kar cielesnych. Udało mu się w ładny, zwięzły sposób po prostu pokazać ludzi - to, skąd się wzięli, kim są i dlaczego - Australia jest bardzo wdzięcznym miejscem do tworzenia takich kalejdoskopów. Jest tam gej-maturzysta i jego przyjaciółka, grupa czterdziestolatków z rodzinami i bez, z karierami i bez, a nawet stary Grek, dla którego ów Zachód faktycznie jest zgniły.
Jedna z bohaterek książki jest autorką scenariuszy dla telenowel i dość obszernie wypowiada się o tym, że jej praca w gruncie rzeczy polega na ogłupianiu ludzi poprzez wciskanie im bezsensownej papki. Na podstawie "The Slap" zrobiono w Australii ośmioodcinkowy serial - podoba mi się to. Prędzej czy później obejrzę, na razie mam zakaz oglądania telewizji (oprócz wtorkowego serialu*). Polskiego tłumaczenia książki jeszcze nie ma, ale widzę w Merlinie "Martwą Europę", na którą sama się czaję.
* To kolejny cliffhanger dla Aali.
16 lut 2012
Nanobieganie
Dwa tygodnie minęły niepostrzeżenie, jak to zwykle bywa przy nawrotach stanów okołodepresyjnych. Nie mam ochoty pisać o książkach, bo Tołstoj zabił we mnie chęć do życia i do czytania (pocieszam się, że to tylko tłumaczenie jest do bani). Za to bieganie, jak zwykle, nie rozczarowuje.
Musiały minąć dwa tygodnie, zanim moje groźby, że to już koniec z mechaniczną bieżnią, mogłam przekuć w czyn. Najpierw odstraszyła mnie temperatura, utrzymująca się twardo poniżej minus dziesięciu, a potem trzy dni nieustannego śnieżenia. Dzisiaj wreszcie nie dałam się przestraszyć i nawet okazało się, że nie taki Muenchen straszny, jak go zwykle maluję.
Nie znoszę biegać w mieście. Kolejne skrzyżowania wymuszają postoje, w każdej chwili coś może mnie zabić, obwiniając moją własną prędkość, jest głośno i twardo. Do najbliższej większej zieleni mam w tym roku prawie dwa i pół kilometra, stąd decyzja o wykupieniu karty na przydomową siłownię - we wrześniu jeszcze mi się nie śniło, że będę regularnie biegać 10k+. Nie jest jednak tak źle, po drodze do lasu mam tylko trzy postoje na światłach. Okazało się też, że utrzymanie tempa, które wypracowałam sobie na bieżni, nie jest żadnym problemem - średnie tempo na dzisiejszej trasie (7 km) to 6:34, mimo wliczenia w to postojów na światłach i zwalniania na lodzie.
Ale, ale, miało być nano. Nano jest iPod, który sprawiłam sobie w noworocznym prezencie, żeby mieć maszynę do liczenia prędkości i dystansów. Po tym pierwszym teście dzisiaj jestem w nim całkiem rozkochana. Co kilometr miły głos mówi mi, że właśnie ten kilometr przebiegłam (a od połowy dystansu - ile zostało do końca), jaki jest czas i jakie tempo w danej chwili. W połowie dystansu też mówi, że to już połowa. Oprócz tego w każdej chwili mogę zażyczyć sobie aktualnych danych. Jako cel treningu można ustawić dowolny dystans, czas albo liczbę kalorii (to ostatnie oczywiście bez sensu, ale każdemu jego porno).
Żałuję, że nie wypróbowałam opcji "powersong", chociaż mam już swoją ustawioną. Dotykając ekranu w jakiś specjalny sposób, bodaj dwoma palcami, można ponoć przerwać dotychczasową muzykę/książkę i włączyć swoją silnie motywującą piosenkę. Może się przydać na finisze i chwile zwątpienia.
Musiały minąć dwa tygodnie, zanim moje groźby, że to już koniec z mechaniczną bieżnią, mogłam przekuć w czyn. Najpierw odstraszyła mnie temperatura, utrzymująca się twardo poniżej minus dziesięciu, a potem trzy dni nieustannego śnieżenia. Dzisiaj wreszcie nie dałam się przestraszyć i nawet okazało się, że nie taki Muenchen straszny, jak go zwykle maluję.
Nie znoszę biegać w mieście. Kolejne skrzyżowania wymuszają postoje, w każdej chwili coś może mnie zabić, obwiniając moją własną prędkość, jest głośno i twardo. Do najbliższej większej zieleni mam w tym roku prawie dwa i pół kilometra, stąd decyzja o wykupieniu karty na przydomową siłownię - we wrześniu jeszcze mi się nie śniło, że będę regularnie biegać 10k+. Nie jest jednak tak źle, po drodze do lasu mam tylko trzy postoje na światłach. Okazało się też, że utrzymanie tempa, które wypracowałam sobie na bieżni, nie jest żadnym problemem - średnie tempo na dzisiejszej trasie (7 km) to 6:34, mimo wliczenia w to postojów na światłach i zwalniania na lodzie.
Ale, ale, miało być nano. Nano jest iPod, który sprawiłam sobie w noworocznym prezencie, żeby mieć maszynę do liczenia prędkości i dystansów. Po tym pierwszym teście dzisiaj jestem w nim całkiem rozkochana. Co kilometr miły głos mówi mi, że właśnie ten kilometr przebiegłam (a od połowy dystansu - ile zostało do końca), jaki jest czas i jakie tempo w danej chwili. W połowie dystansu też mówi, że to już połowa. Oprócz tego w każdej chwili mogę zażyczyć sobie aktualnych danych. Jako cel treningu można ustawić dowolny dystans, czas albo liczbę kalorii (to ostatnie oczywiście bez sensu, ale każdemu jego porno).
Żałuję, że nie wypróbowałam opcji "powersong", chociaż mam już swoją ustawioną. Dotykając ekranu w jakiś specjalny sposób, bodaj dwoma palcami, można ponoć przerwać dotychczasową muzykę/książkę i włączyć swoją silnie motywującą piosenkę. Może się przydać na finisze i chwile zwątpienia.
31 sty 2012
Styczeń zabiegany
Minął miesiąc rzetelnego biegania. Moja przerośnięta ambicja vs. leń: 1:0 - nie opuściłam ani jednego treningu, przebiegłam 121 i pół kilometra, i dwa razy w tygodniu pilnuję ćwiczeń siłowych. Moja przerośnięta ambicja vs. moje kolana: też 1:0, niestety. Co było do przewidzenia, cztery mocne tygodnie na durnej bieżni dla chomików musiały się tak skończyć. Liczyłam na to, że jeszcze ze dwa tygodnie uda mi się przezimować na siłowni i kolana nie zastrajkują, ale jest już na tyle źle, że jutro, mimo pogody (minus 5 na razie, ma być gorzej), jadę obczajać biegowo jakiś las pod Monachium, który znalazłam na mapie. Wolę być przeziębiona niż rozwalić sobie stawy na dobre.
Subskrybuj:
Posty (Atom)