10 paź 2009

no nie

Siedze na uczelni i wlasnie wpadla mi w rece ulotka reklamujaca nowa akcje na naszym uniwersytecie. Chetni studenci trzeciego roku moga zglosic sie na egzamin IELTS, ktory oplaci im uczelnia. Bo uniwersyetowi zalezy na tym, zeby przyszli magistranci dobrze znali angielski.
To jest jakies science fiction.

mjuzik

To są właśnie te momenty, kiedy przez chwilę chcę żałować, że wyjechałam. W Krakowie będzie grał Archive, we Wrocławiu Madredeus. A ja przez najbliższe dwa lata nie będę chodzić na koncerty, do kina, nie pójdę na warsztaty flamenco.
Oczywiście dwa lata to mało, jeśli w zamian zapewnię sobie dobre warunki na pisanie doktoratu i, jakby nie było, wymarzoną pracę.

Miałam dziś w nocy przygodę, jakiej nie dorobiłam się przez 4 lata studenckiego mieszkania we Wro. 4 rano, budzi mnie szuranie krzesła - a to współlokatorka próbuje włączyć mój komputer. "Co się dzieje? Co ty tu robisz? Jak to, nie jestem w swoim pokoju?!"
Może jestem już na to za stara, ale dalej lubię studiowanie, nie ma co.

9 paź 2009

Amsterdam CS

Skoro już spędzam bezsensownie czas w kolejce na dworcu, mogę w sumie coś napisać. Już ponad pół godziny czekam z numerkiem, aż dopuszczą mnie do kasy, w której pewnie usłyszę, że nie mogę dzisiaj kupić biletu do Polski na grudzień. Co prawda podróż pociągiem przez pół Holandii i całe Niemcy nie bardzo mnie pociąga, ale linie autobusowe tak podniosły ceny okołoświąteczne, że zdecydowałam się powalczyć o magiczny bilet Amsterdam-Poznań za 29 euro. I kto wie, może udałoby się zdobyć też powrotny?
No dobra, ale może wybranie się po bilet na największy dworzec w Holandii w piątkowe popołudnie to nie był najlepszy pomysł.
W szkole nie dzieje się nic wartego opisywania, chyba po prostu studiowanie tutaj już mi spowszedniało. Dzisiaj cały dzień napawam się myślą, że właśnie upłynął szósty tydzień semestru i wszystko na czas pozaliczałam, i że nie było to aż tak straszne, jak wydawało się jeszcze dwa miesiące temu. Chodzę nawet pogodna i rozluźniona, co niepokojąco kontrastuje ze stanem, w jakim znajdują się inne osoby na roku – przed chwilą miałam spotkanie z koleżanką, z którą robię jeden z projektów, i mówiła coś o tym, jak się wszystkim przejmuje i coraz mniej śpi, bo ciągle robi zadania. Może ja coś źle robię, skoro mam więcej przedmiotów, a jakimś cudem miewam dni, kiedy nie robię nic związanego z uczelnią poza pokazaniem się na zajęciach (wiem, nie powinnam się do tego przyznawać)? A kolega z Hiszpanii powiedział mi wczoraj, że odkąd tu przyjechał, budzi się codziennie o 6 rano.
Uff, jeszcze tylko 3 osoby przede mną. Ale do banku już dzisiaj nie zdążę, a w tym bogatym kraju nie pracuje się w sobotę.
Także dzień upływa mi dziś też pod hasłem: jak dobrze cieszyć się życiem i nie mieć nadmiernych ambicji. Wszystko jakimś tajemnym sposobem powoli przychodzi do mnie, na przykład niderlandzki, do którego usiadłam przedwczoraj nareszcie – dopiero wtedy, kiedy przestałam sobie powtarzać, że MUSZĘ się za to wziąć.

Update: spędziłam ponad godzinę na dworcu, żeby na koniec dowiedzieć się, że nie ma jeszcze rozkładu jazdy na po 12 grudnia. Co w zasadzie powinnam wiedzieć. Za mało myślę.

6 paź 2009

znowu zaległości

Wycieczka do Hagi sprzed ponad 10 dni to już tak odgrzewane kotlety, że sama nie wiem, czy jest jeszcze sens pisać o tym. Może jutro się zbiorę.

Dzisiaj też ukradłam koledze kilka zdjęć z Facebooka, które wrzucę jutro na Picasę, żeby pokazać, jak ostro tutaj imprezuję. Jak to trafnie ujęła swego czasu moja współlokatorka: Marta, ty imprezowy zwierzaku!

Pod koniec zeszłego tygodnia nasz instytut organizował konferencję dla doktorantów, a jedną z jej atrakcji była piątkowa wycieczka łódką po kanałach Amsterdamu. Wszyscy studenci logiki załapali się na tę jak się okazuje wątpliwą atrakcję. Wątpliwą z czysto turystycznego punktu widzenia, bo towarzysko było miło. Także jeśli ktokolwiek z Was będzie w Amsterdamie, nie dajcie się nabrać, że Canal Cruise za grube pieniądze w dodatku to atrakcja, której nie sposób pominąć. Łódka jest perfidnie zadaszona i co z tego, że szkłem, skoro i tak nic nie widać. Już prędzej dałabym się namówić na kajak.
Ale za to być na łódce pełnej logików - i tylko logików! - bezcenne.
A potem była impreza, którą udało mi się zaaranżować po swojemu, czyli żadnych klubów i takich tam, tylko mieszkanie sąsiada i wspólne pieczenie ciasta w mikrofali. To ostatnie prawie się udało. Ale włączenie się czujnika od dymu nie przywołało ekipy przystojnych strażaków, więc party nie było tak całkowicie udane.

W sobotę przez bitych 7 godzin obsługiwałam wspomnianą konferencję, parząc kawę w niesamowitej maszynie, która robi 10 litrów na raz, i rozkładając ciasteczka. Ponieważ po wyjątkowo ciężkim tygodniu robiłam sobie wolne od logiki, nie poszłam na żaden z wykładów konferencyjnych, ale za to przeczytałam 1,5 dnia Dekameronu (zostały mi jeszcze 2 opowieści, wieczory z Dekameronem będę bardzo dobrze wspominać, pewnie też będzie mi się już zawsze kojarzył z przeprowadzką tutaj). Oprócz tego przez cały dzień żywiłam się na koszt uniwersytetu (rewelacyjne kanapki po ponad 2 euro sztuka, których zjadłam tego dnia pięć, mmhm, a jak zobaczyłam tamto salami po miesiącu bez widoku mięsa... coś ostatnio mam ochotę na martwe zwierzęta, no co zrobić). A na koniec wyszłam z całą torbą jedzenia, wspomaganą bonem uzyskanym w ramach kaucji za butelki po wodzie mineralnej. No sielanka.

Wczoraj poszłam do muzeum popatrzeć sobie na martwą naturę z wędzidłem i Vermeera, a tam pusto. Mleczarka wypożyczona do MET w Nowym Jorku (a dranie mają przecież 4 Vermeery! - z których jeden był wypożyczony, jak tam byłam...), a List miłosny, na który liczyłam, bo w sierpniu był w Kanadzie, teraz jest w Pinakotece w Paryżu. Naprawdę wstydu nie mają, od 7 lat remontują muzeum, pokazują ułamek kolekcji i nawet te resztki rozwożą po świecie.
Coraz bardziej lubię Saendredama. Do wnętrz jeszcze się nie do końca przekonałam (choć zimą w Berlinie mocno mnie zajęły), ale budynki malowane z zewnątrz są wspaniałe. W Mauritshuis mają jego utrechcki Mariakerk (którego już nie ma), a w Rijks stary ratusz w Amsterdamie (który spłonął). Wczoraj przyjrzałam się im obu (z Mauritshuis przywiozłam świetną reprodukcję) i Saenredam przez chwilę wyglądał jak prorok, z tym malowaniem budowli, które potem prawie na jego oczach zniknęły.