16 mar 2010
15 mar 2010
atrakcje
Tak się złożyło, że zeszły tydzień mieliśmy jakimś cudem trochę spokojniejszy (plusem studiowania tutaj jest to, że ci wszyscy sławni profesorowie muszą jeździć na konferencje), więc zaliczyłam wreszcie kilka atrakcji. I dobrze, bo inaczej już naprawdę nie byłoby o czym pisać, życie na co dzień toczy się od artykułu do artykułu, myślałam nawet, czy by nie przemianować bloga z erazmusowego na kulinarny, bo tylko gotowanie ratuje mnie przed absolutną monotonią.
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
1 mar 2010
ostatni już dziś post
Jeszcze sobie przypomniałam, że chciałam się podzielić niszowymi żartami przyniesionymi z zajęć z semantyki formalnej.
Raz:
For some, marriage is a word, for others - a sentence.
Dwa:
Zajmujemy się co tydzień różnymi fajnymi systemami typu teoria typów z operatorem lambda (ughh, cały wieczór mnie dziś czeka). Za każdym razem głównym zagadnieniem jest: jak wprowadzić do systemu czasowniki przechodnie, np. LOVE. Za każdym razem jest to LOVE i za każdym razem pani doktor mówi: So, we have extended the system with love...
(Zapewniam, że tylko ona z miłością zajmuje się tym tematem. My trochę osłabliśmy, a to dopiero pół pierwszej połowy semestru.)
Raz:
For some, marriage is a word, for others - a sentence.
Dwa:
Zajmujemy się co tydzień różnymi fajnymi systemami typu teoria typów z operatorem lambda (ughh, cały wieczór mnie dziś czeka). Za każdym razem głównym zagadnieniem jest: jak wprowadzić do systemu czasowniki przechodnie, np. LOVE. Za każdym razem jest to LOVE i za każdym razem pani doktor mówi: So, we have extended the system with love...
(Zapewniam, że tylko ona z miłością zajmuje się tym tematem. My trochę osłabliśmy, a to dopiero pół pierwszej połowy semestru.)
studiuj, byle nie za dużo
Jakiś czas temu dostałam informację z biura międzynarodowego w Utrechcie, że bardzo jest tamtejszej pani przykro, ale musiała poinformować biuro wrocławskie, że popełniłam wyłudzenie - uwaga, uwaga! - poprzez studiowanie na drugim kierunku, który przytrafił się w tym samym kraju, co mój Erazmus. Także żaden grant mi nie przysługuje i będzie trzeba oddać 2500 euro - których oczywiście nie mam, to znaczy mam, ale mam zamiar przeżyć za nie następne 4 miesiące.
Ale pani ma dla mnie pocieszenie - nie anulują mi ocen, które zdobyłam w Utrechcie, i nie będę musiała powtarzać semestru.
Bardzo miła pani. To nic, że wiedziała o moich drugich studiach już we wrześniu. Teraz dopiero coś ją naszło. Porozmawiać ze mną? A po co, można od razu zrobić raban.
Na szczęście Polacy wykazują się myśleniem. Pani z Wrocławia, której o sobie przypomniałam na wszelki wypadek, napisała do Utrechtu, że mają się odczepić, drugi kierunek to moja sprawa i ich nie interesuje. Uff.
Absurd całego wydarzenia (i podwójny stres - że trzeba będzie zwrócić grant i że pewnie nie wydadzą mi dyplomu, póki tego nie zrobię) powalił mnie na kolana. No bo tak: jedziesz na Erazmusa pić i palić trawę przez 4 miesiące za unijne pieniądze, nie pojawiając się ani razu na zajęciach - dobrze, zdobywasz cenne doświadczenia. Jedziesz na Erazmusa i wykorzystujesz te pieniądze na edukację, zapieprzając od rana do nocy (niech mama wybaczy język) - źle, oddawaj kasę!
Ale pani ma dla mnie pocieszenie - nie anulują mi ocen, które zdobyłam w Utrechcie, i nie będę musiała powtarzać semestru.
Bardzo miła pani. To nic, że wiedziała o moich drugich studiach już we wrześniu. Teraz dopiero coś ją naszło. Porozmawiać ze mną? A po co, można od razu zrobić raban.
Na szczęście Polacy wykazują się myśleniem. Pani z Wrocławia, której o sobie przypomniałam na wszelki wypadek, napisała do Utrechtu, że mają się odczepić, drugi kierunek to moja sprawa i ich nie interesuje. Uff.
Absurd całego wydarzenia (i podwójny stres - że trzeba będzie zwrócić grant i że pewnie nie wydadzą mi dyplomu, póki tego nie zrobię) powalił mnie na kolana. No bo tak: jedziesz na Erazmusa pić i palić trawę przez 4 miesiące za unijne pieniądze, nie pojawiając się ani razu na zajęciach - dobrze, zdobywasz cenne doświadczenia. Jedziesz na Erazmusa i wykorzystujesz te pieniądze na edukację, zapieprzając od rana do nocy (niech mama wybaczy język) - źle, oddawaj kasę!
Wszyscy mówią, że ryba panga to jak ze ścieku
Jakież to życie jest frustrujące. Codziennie coś.
Wczoraj wieczorem moja błyskotliwa współlokatorka (od kilku tygodni mam nową) sprzątała całe mieszkanie, przezornie wycofałam się do sąsiadów. Wracam trochę późniejszym już wieczorem, w domu już cicho (koleżanka musi się wyspać, więc od 22 mam zakaz prowadzenia rozmów), wchodzę do łazienki, a tam w sedesie trzy kawałki mrożonej ryby.
Taaaak. Acha. Rozmraża może?
Rano przychodzi do mnie zakłopotana.
- Wiesz, toaleta nam się zatkała, NIE WIEM DLACZEGO.
Ręce mi tak opadły, że już nawet nie podnoszę tematu mebli w kuchni, które wczoraj poprzestawiała.
- Myślę, że to dlatego, że włożyłaś tam rybę. Mrożoną.
- Taak? A wiesz, może, nie pamiętam... Noo, to co z tym zrobimy? Bo wiesz, ja właśnie wychodzę i bardzo mi się spieszy, także, wiesz...
Także wiem. Palcem nie ruszę, póki co mam jeszcze drugą łazienkę, dalej od kuchni, więc może ominą ją spady z lodówki. Nie ma to jak akademik.
Wczoraj wieczorem moja błyskotliwa współlokatorka (od kilku tygodni mam nową) sprzątała całe mieszkanie, przezornie wycofałam się do sąsiadów. Wracam trochę późniejszym już wieczorem, w domu już cicho (koleżanka musi się wyspać, więc od 22 mam zakaz prowadzenia rozmów), wchodzę do łazienki, a tam w sedesie trzy kawałki mrożonej ryby.
Taaaak. Acha. Rozmraża może?
Rano przychodzi do mnie zakłopotana.
- Wiesz, toaleta nam się zatkała, NIE WIEM DLACZEGO.
Ręce mi tak opadły, że już nawet nie podnoszę tematu mebli w kuchni, które wczoraj poprzestawiała.
- Myślę, że to dlatego, że włożyłaś tam rybę. Mrożoną.
- Taak? A wiesz, może, nie pamiętam... Noo, to co z tym zrobimy? Bo wiesz, ja właśnie wychodzę i bardzo mi się spieszy, także, wiesz...
Także wiem. Palcem nie ruszę, póki co mam jeszcze drugą łazienkę, dalej od kuchni, więc może ominą ją spady z lodówki. Nie ma to jak akademik.
Subskrybuj:
Posty (Atom)