Jakiś czas temu dostałam informację z biura międzynarodowego w Utrechcie, że bardzo jest tamtejszej pani przykro, ale musiała poinformować biuro wrocławskie, że popełniłam wyłudzenie - uwaga, uwaga! - poprzez studiowanie na drugim kierunku, który przytrafił się w tym samym kraju, co mój Erazmus. Także żaden grant mi nie przysługuje i będzie trzeba oddać 2500 euro - których oczywiście nie mam, to znaczy mam, ale mam zamiar przeżyć za nie następne 4 miesiące.
Ale pani ma dla mnie pocieszenie - nie anulują mi ocen, które zdobyłam w Utrechcie, i nie będę musiała powtarzać semestru.
Bardzo miła pani. To nic, że wiedziała o moich drugich studiach już we wrześniu. Teraz dopiero coś ją naszło. Porozmawiać ze mną? A po co, można od razu zrobić raban.
Na szczęście Polacy wykazują się myśleniem. Pani z Wrocławia, której o sobie przypomniałam na wszelki wypadek, napisała do Utrechtu, że mają się odczepić, drugi kierunek to moja sprawa i ich nie interesuje. Uff.
Absurd całego wydarzenia (i podwójny stres - że trzeba będzie zwrócić grant i że pewnie nie wydadzą mi dyplomu, póki tego nie zrobię) powalił mnie na kolana. No bo tak: jedziesz na Erazmusa pić i palić trawę przez 4 miesiące za unijne pieniądze, nie pojawiając się ani razu na zajęciach - dobrze, zdobywasz cenne doświadczenia. Jedziesz na Erazmusa i wykorzystujesz te pieniądze na edukację, zapieprzając od rana do nocy (niech mama wybaczy język) - źle, oddawaj kasę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz