Jeszcze zimą, przerażona sylwestrowym podsumowaniem ubiegłego roku, obiecałam sobie, że w tym roku będę czytać jak najwięcej i nie pozwolę sobie na marne wymówki i wieczorne zmęczenia. Notuję książki przeczytane, czasem nawet notuję coś o nich, rośnie też lista planowanych zakupów z Polski (nigdy bym nie pomyślała, że wystarczą dwa lata i trzeba będzie walczyć o przetrwanie w głowie ojczystego języka). Nie oszukuję, co zostało mi w którymś momencie zarzucone, i od czasu do czasu porywam się na cegły, które uziemiają mnie na jakiś czas, skracając listę tych przeczytanych. Nawet jeśli jest to przyjemne uwiązanie, to mimo wszystko spędzanie miesiąca czy (o zgrozo) dwóch z tą samą historią nie cieszy. Wszystko przez to, że nieczęsto pozwalam sobie na luksus kilkugodzinnego czytania, zostają więc prawie wyłącznie chwile przed snem (średnio jakieś 10 godzin dziennie spędzam na uczelni, a będzie tylko gorzej, bo doświadczenie nauczyło mnie już, że prace magisterskie nie piszą się same).
Za chwilę minie miesiąc od powrotu z wielkanocnej Polski, kiedy to spragniona liter przeczytałam w weekend trzy książki. Potem, ponieważ utknęłam w zaczętym wcześniej „Mansfield Park”, rozgrzebałam jakąś nibyafrykańską powieść podrzuconą przez mamę. „Mansfield Park” zaczął się rozkręcać, ale ja zdążyłam uznać, że czas zacząć poznawać Niemcy, a nie ma przecież lepszego sposobu niż zrobić to oczami Anglika - „Three Men on the Bummel” przylecieli z ebaya. Po drodze recenzje Młodej Pisarki, której ostatnio bardzo ufam w tych sprawach, skłoniły mnie do kupienia „The Way the Crow Flies”, „The Glass Room” i „The Happy Isles of Oceania”, bo przecież czasem trzeba przeczytać coś współczesnego. Tutaj powinnam wstawić jakiś hymn na cześć brytyjskiego ebaya i jego jednofuntowych księgarni.
No i rozsmarowałam się cienko po czterech książkach, resztę tych kupionych zapobiegawczo trzymając od siebie z daleka. Chciałabym coś o nich (i kilku innych) napisać, ale na razie nie starcza odwagi. „The Way the Crow Flies” dostarczyła nam swego czasu tematu do rozmowy: ile czasu zwykle dajemy książce, żeby przekonała nas do siebie? Pouczona przez Młodą Pisarkę, przygotowałam się na 150-stronicowe rozkręcanie (ta opinia na szczęście okazała się być mocno przesadzona). A gdybym nie została ostrzeżona, ani nie obiecywano mi pełnego zadośćuczynienia po tych 150 stronach? „Arlington Park” zmęczyłam w całości, choć już od pierwszego rozdziału wiedziałam, że nie będzie to dawanie szansy, tylko kara za grzech kupienia tego gniota.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz