Mam nadzieję, że z czasem uda mi się nauczyć sensownie wklejać zdjęcia. Na razie jest tak.
W zasadzie nie bardzo umiem odpowiedzieć na wszystkie tajemnicze pytania, które wczoraj wrzuciłam, żeby trzymać rzeszę nielogicznych czytelników w napięciu (logiczni czytelnicy mają inne powody do napinania). Wiadomo, że chodzi i tak o to tylko, żeby się pochwalić, gdzie mieszkam i że w pełnym luksusie (za dewizy).
Rower mieszka w specjalnym dla niego pomieszczeniu, które ma automatyczne drzwi i nie trzeba ich trzymać łokciem. Każde piętro każdego skrzydła akademika ma taki schowek, wygląda więc na to, że buduje się tutaj zgodnie z zasadą: na każdego mieszkańca przypada przynajmniej jeden rower. Nawet winda jest taka bardziej towarowa, że nie trzeba stawiać rowerów na sztorc, ba! Nie trzeba z niej tyłem wyjeżdżać, bo zawsze wychodzi się przeciwną stroną windy, niż się wchodziło. W życiu bym nie wpadła na tak prosty pomysł.
Natomiast my z Julią (o której nic jeszcze nie wiem, bo chowam się w swoim pokoju, ale może obczaję ją na Facebooku) mieszkamy nie z rowerami, tylko ze sobą. Pokój mam ogromny, a mebli jeszcze mniej niż w domu, efekt: mam pustkę. Tylko dlaczego mam 4 łóżka?
Łóżka stoją sobie w konfiguracji dwa po dwa i, ściśle rzecz ujmując, są materacami. Być może jest ich tyle, żebym mogła wypełnić sobie pustkę, na przykład rozkładając je jeden obok drugiego. Albo może Holendrzy wiedzą dobrze, że studenci częściej śpią niż się uczą, trzeba im więc zapewnić odpowiednie warunki. Albo kosmiczna sprawiedliwość jednak działa i właśnie zostałam wynagrodzona za dwa lata spania na dmuchanym materacu. Myślę, że to tylko kwestia czasu, zanim ustawię wszystkie materace jeden na drugim i zabawię się w księżniczkę na ziarnku grochu, albo na jakimś innym ziarnku. Albo włożę pod spód jakąś książkę o postmodernizmie i sprawdzę, czy będzie mnie uwierać.
Mieszka się całkiem przyjemnie, kuchnia jest w miarę rozsądnie wyposażona, dzisiaj mam zamiar smażyć naleśniki na 3 dni przynajmniej. Gotowanie na zapas ma mnie chronić przed nieprzemyślanym wydawaniem pieniędzy na jedzenie na mieście, taki jest plan. Na razie się sprawdza, gorzej będzie tylko jeśli okaże się, że jednak muszę jeździć do Utrechtu 2 razy w tygodniu. Na razie jestem na etapie kombinowania, jak się od tego wymigać (tym bardziej, że Utrecht pokrywa mi się z obowiązkowymi zajęciami tutaj) – być może uda się namówić wydział w Utrechcie, żeby uznali mi zajęcia robione w Amsterdamie. Do czwartku najpóźniej powinno się wszystko wyjaśnić, mam nadzieję. Problem w tym, że już w czwartek powinnam być na jednych zajęciach w Amsterdamie, a w tym samym czasie jest ponoć obowiązkowy introduction event w Utrechcie.
Jeszcze o mieszkaniu. Widok z mojego okna jest chyba spełnieniem marzeń Jacka. Z jednej strony stoją niebieskie pociągi i gdy otworzy się okno, stękają przyjaźnie na torach. A zdecydowana większość perspektywy to szeregi okien sąsiadów, każde duże i w każdym dzieje się w ciągu dnia coś ciekawego. Rolę świra, który cały dzień siedzi w tym samym miejscu przy biurku, wzięłam na siebie ja.
Wszystko wygląda iście wspaniale! Czerwone meble idealnie dopasowane do ewentualnych famfatalskich paznokci :P Widzę, że zabrałaś hiperkiecę :) Pewnie teraz masz dużo biegania, więc nie pytam, czy szukałaś już kursu. Niedługo zaczniemy się rozglądać za mieszkaniem w Krakowie, ale gdzież nam do takich luksusów jak roweroprzyjazna winda ;) Bardzo się cieszę, że mogę Cię czytać i już znalazłam magiczny klik RSS, coby być na bieżąco. Poza tym szykuj się na krakowską konkurencję blogową (od października) ;) Cium cium
OdpowiedzUsuńOooo, mam komentarz!
OdpowiedzUsuńKursów flamenco nawet nie szukam, nie stać mnie nawet na jedzenie, więc wolę się nie przygnębiać. Chcę się dokształcać sama z internetu, żeby nie zapomnieć, a jak już będę bogata, to się zobaczy. Fajnie, że będziecie pisać dalej, choć z pewnością wpędzi mnie to w kompleksy i zacznę wreszcie zwiedzać miasto, żeby było o czym pisać.