Spóźnione rozpoczęcie logicznego blogowania okazało się jednak słuszne, bo mimo wszystko pierwsza notka z Amsterdamu powinna być o rowerze. Kupiłam dzisiaj rower. Oczywiście przepłaciłam i dałam się oszukać, ale wczorajsza piesza trauma (żeby nie marnować pieniędzy na komunikację miejską, przez pierwsze 2 dni tutaj chodziłam wszędzie na piechotę, wczoraj dobiłam do imponujących 6,5 marszogodzin) zrobiła ze mnie rowerową desperatkę. Cieszę się i tak, że nie wydałam ponad stu euro.
Rower ma dwie zasadnicze wady, z czego jedną ukrytą i to wcale nie moja wina, że tego nie zauważyłam przy kupnie. Po pierwsze, wydaje niepokojący dźwięk w czasie jazdy. Wybaczam, bo takie graty mają pełne prawo skrzypieć, zresztą to chyba tylko błotnik ocierający o oponę, a raczej na odwrót. Druga rzecz jest poważniejsza i w zasadzie uniemożliwia korzystanie z maszyny na dłuższą metę, także w poniedziałek czeka mnie reklamacja (taaak, i do poniedziałku będę sobie powtarzać, że podejrzanie wyglądający sprzedawca z targu się nią przejmie). Siodełko gibie się do przodu i do tyłu, w zasadzie ciężar moich części siodełkowych wymusza wyłącznie gibanie się do tyłu. Diablo niewygodne, a do tego gwarantuje jazdę z wykrzywionym kręgosłupem. I nie da się tego naprawić, bo części metalowe są ze starości zjechane na płasko. Tak, spędziłam dziś trochę czasu umazana smarem.
Na zdjęciu rower prezentuje się dużo lepiej niż w rzeczywistości, także mogłabym nie jęczeć, że popsuty, tylko chwalić się, jaki oldskul i Amsterdam. Zaiste, oldskul, jedno koło ma z kolażówki, ochrona na tylnym kole wzięta z jakiegoś porządnego roweru, a jeden z zamków ma prosto z Polski. Na placu targowym wyróżniał się tym, że jako jedyny w całym rzędzie nie miał zardzewiałego łańcucha.
Wniosek z tego wszystkiego prosty – rower posłuży mi lata całe. A w każdym razie na pewno prędzej go ukradną, niż rozpadnie się na kawałki. Mimo wszystko mam ochotę ogłosić tutaj konkurs: kto pierwszy przywiezie mi z Polski porządny składak za 300 zł, dostanie darmowy nocleg na jednym z moich 4 łóżek. Ba, łóżko będzie do wyboru.
Jeszcze jedno. Przepiękne słońce na zdjęciu (i na kolejnych zdjęciach, które mam już w zanadrzu) niech nikogo nie zwodzi. Tutaj pada. A jak nie pada, to będzie. A jak się nie zanosi, to wieje. Wczoraj padało 4 razy, potem całą noc szalała burza z piorunami, teraz też szaleje, a pioruny takie, że przeświecają mi przez ponure zasłony w moim pokoju. A najbardziej mi się dziś podobała ulewa, która trwała na pewno poniżej minuty. Nie żaden tam przelotny deszcz, tylko porządna ulewa. Nikt z biegaczy w parku się nie przejął, ciekawe, czy za parę miesięcy osiągnę podobny spokój ducha, na razie jednak raczę się niewybrednymi komentarzami na temat wilgoci.
Mym, Janisław co prawda jeszcze tu nie dotarł, bo internet mu w ten weekend nie dany, ale jestem pewna, że bardzo się wzruszy rowerowo. Jego turyński doczekał się uroczystego pogrzebu przed powrotem do kraju i żaden kolejny nie był już tak chwalebnie pokiereszowany. Oby Ci służył wiernie i niezawodnie. Jul ściska mocno i kibicuje :*
OdpowiedzUsuńMarto, miło Cię czytać. Uwielbiam okraszone soczystym humorem i nie tylko auto- ironią historie z dalekich lądów. Kibicuję przede wszystkim w kiełznaniu obcej kultury z nadzieją, że w wolnych chwilach wyprodukujesz coś, co ubawi mnie po pachy. Historię o rowerze turyńskim znasz już od przedpiszcy, więc niewiele mi pozostało do skomentowania. Obyś tylko nie musiała jeździć z torbą pełną narzędzi w razie nieplanowanej awarii, jak to było w przypadku mojego jednośladu.
OdpowiedzUsuńNie mam najmniejszego zamiaru jeździć z torbą pełną narzędzi, moja torba pełna jest innych przyjemności. W ogóle mam w głowie obraz Holandii jako takiego pięknego miejsca, gdzie nie psują się rowery. Wiadomo, że zepsuty rower idzie do rowerowego raju, a rowerowy raj to właśnie tu. Także rowery się nie psują.
OdpowiedzUsuńBardziej prawdopodobny wniosek: wszystkie zepsute już tu są...