Jeszcze go tu nie było, a to mój ulubiony makaron od ostatniej zimy. Przepis Jamiego, z rewolucji. Od dłuższego czasu używam już tylko pełnoziarnistych (albo udającego takie, nie ma się co oszukiwać) penne, ale co kto woli.
A omastę robi się tak. Najpierw na suchą patelnię idzie bekon/boczek w kostkę (u mnie kupuje się taki już pokrojony w pudełku, tłuste to jak cholera, ale tanie). Jak się rozskwierczy, dodaje się zielony mrożony groszek, lepiej, żeby groszku było więcej niż mięsa, żeby mieć wrażenie, że je się zdrowy posiłek. Przykrywka i niech się gotuje. Potem idzie na to creme fraiche - ciągle jakoś nie mogę się zebrać, żeby zastąpić to czymś lżejszym, na przykład kwaśną śmietaną osiemnastką. Ale może można. Tej śmietany taką dużą łyżkę na porcję, ona się ładnie na gorącym roztopi i robi sos. Na sam koniec, 2 minuty przed dogotowaniem się makaronu, idzie pokrojona świeża mięta, sporo.
Jeśli wodę na makaron gotuje się w czajniku i dopiero potem do garnka, sos jest gotowy tuż przed makaronem. Czyli całość jakieś 12-15 minut.
A mięty to ostatnio sypnęłam nawet do zielonego curry, so się będzie marnować.
30 cze 2011
27 cze 2011
“The Happy Isles of Oceania” Paul Theroux
Jestem co prawda dopiero jakieś 150 stron przed końcem, ale trzeba kuć, póki gorąco (dzisiaj trzeci gorący dzień w tym roku, hurra). Rzecz czyta się świetnie, jest gruba, trochę się dzieje (ale oczywiście bez rozbuchanego suspensu), a przede wszystkim jest rewelacyjnie napisana.
Jest rok 1990, Theroux właśnie posypało się małżeństwo. Wyjazd do Nowej Zelandii i Australii, podczas którego ma promować jedną ze swoich wcześniejszych książek, postanawia zamienić w podróż mającą oddalić go od rozpaczliwych realiów. Bierze ze sobą składany kajak i przemierza trasę (oczywiście nie w całości w kajaku), którą mieli podążać osadnicy nie tak dawno temu zaludniający kolejne wyspy Pacyfiku, których nazwy pełne samogłosek zna się w zasadzie nie wiadomo skąd.
Czyta się to świetnie dlatego, że Theroux pisze w stylu, który bardzo przypadł mi do gustu. Ostatnim słowem, jakiego chciałabym tutaj użyć, jest “snucie” - snucie opowieści. Tutaj nic się nie snuje, język jest ostry, a spojrzenie mocno krytyczne. Obrywa się wszystkim, którzy na to zasługują, wbrew politycznej poprawności i postkolonialnemu skrzywieniu. Mam co prawda wrażenie, że Francuzom obrywa się dużo bardziej niż innym. Rozdziały poświęcone Tahiti i Markizom to prawie w całości krytyka francuskiego kolonializmu i prób nuklearnych, które wówczas ciągle jeszcze odbywały się na Pacyfiku. Dziwnym trafem jednak nie ma ani jednej wzmianki o testach amerykańskich, które przecież w równym stopniu rozwaliły podobny kawałek Pacyfiku (i samej Ameryki).
Dużo jest tam opisów ludzi i tego, czym się otaczają, a zadziwiająco mało Theroux pisze o naturze, która przecież powinna na każdym kroku oszałamiać i zapierać dech. Mimo to i tak w głowie zostają te oszałamiające widoki, być może dzięki obecności takich obrazków w popkulturze. A ludzie są ludźmi i to chyba za to tak polubiłam Theoroux - pisze wprost, kiedy są głupi i bezmyślni, a w zatrważającej większości przypadków przecież tacy są. Pokazuje też, za jak dużą część tej bezmyślności odpowiedzialna jest zachodnia cywilizacja. W zasadzie jest to książka mocno depresyjna, bo rozwód, samotność, głupota i nieciekawa przyszłość. Ten właśnie nastrój wzmaga frapujące poczucie realizmu całości, choć przecież nie da się wrzucić na ostatniej stronie okładki sloganu, jakoby Theoroux odbrązawiał Oceanię. Nie da się nawet powiedzieć, że tytuł jest ironiczny.
Książka jest do dostania na ebayu w moich ulubionych sklepach za jeden funt, szkoda nie skorzystać, serio.
26 cze 2011
I jeszcze raz: najlepsze ziemniaki
Póki pamiętam. Najlepsze pieczone ziemniaki robi się tak.
Nieobrane ziemniaki wyszorowane dobrze kroi się w kawałki. Zalać wrzątkiem, pogotować do półmiękkości z solą. Ja się zawsze zagapię i wychodzi tak naprawdę do miękkości, poza tym zapominam, że kupuję ziemniaki, które się nazywają szybkogotujące się. Ale spoko. Odcedzić, wrzucić do żaroodpornego naczynia. Dorzuca się do tego dużo nieobranych ząbków czosnku (odkrajam im ten twardy koniec, łatwiej potem obrać) i dużo czerwonej cebuli pokrojonej w ćwiartki albo ósemki. Sporo pieprzu, dużo rozmarynu, trochę oliwy, sporo octu balsamicznego. Wymieszać i do piekarnika aż się nie upiecze to wszystko i nie zarumieni. 40 minut wystarcza.
Nieobrane ziemniaki wyszorowane dobrze kroi się w kawałki. Zalać wrzątkiem, pogotować do półmiękkości z solą. Ja się zawsze zagapię i wychodzi tak naprawdę do miękkości, poza tym zapominam, że kupuję ziemniaki, które się nazywają szybkogotujące się. Ale spoko. Odcedzić, wrzucić do żaroodpornego naczynia. Dorzuca się do tego dużo nieobranych ząbków czosnku (odkrajam im ten twardy koniec, łatwiej potem obrać) i dużo czerwonej cebuli pokrojonej w ćwiartki albo ósemki. Sporo pieprzu, dużo rozmarynu, trochę oliwy, sporo octu balsamicznego. Wymieszać i do piekarnika aż się nie upiecze to wszystko i nie zarumieni. 40 minut wystarcza.
25 cze 2011
Znowu o jedzeniu - green curry
Właśnie nauczyłam się robić takie dobre jedzenie, że nie chciałam przestać jeść (a to nie zdarza się często osobom, które cieszą się efektami skutecznego odchudzania). Podzielę się, ale rzecz jest tak prosta i pewnie wszyscy znają, że aż wstyd.
Green curry robi się tak. Czosnek posmażyć na rozgrzanej oliwie (ponoć na oliwie się nie smaży, ale ja się tym nie przejmuję, choć zwykły olej w domu mam też). Teraz jest czas na kurczaka, jeśli chcemy go mieć - podsmażyć nie do końca, odłożyć na bok. Tofu chyba tak samo, ale ja się na tofu nie znam. Na ten czosnek idzie pasta do zielonego curry (green curry paste), 2-3 łyżki, im więcej, tym będzie ostrzejsze. Chwilę pomieszać z tą czosnkową oliwą, wlać puszkę mleka kokosowego. Do takiej zupy wkłada się ze dwa liście laurowe i pokrojone warzywa, co bądź. Papryka, pieczarki, groszek cukrowy, cukinia, cebula, może nawet kukurydza z puszki albo mrożony groszek, brokuł. Jak warzywa są już prawie gotowe, wrzuca się kurczaka, jeśli był na początku, dogotowuje. I koniec, kładzie się to na ryż w misce.
Nigdy nie było mi po drodze z okołoazjatyckim jedzeniem, bo za ostre i za daleko (najbliższe jest mi jednak gotowanie włoskie), ale widzę, że może nie trzeba było się krzywić. Spróbuję się jeszcze pobawić pastą do żółtego curry, ale muszę wymyślić, co by do niego włożyć. Myśli mi się kurczak, pomidor i papryka.
Poza tym: byłam w Monachium, jest paskudne. Trudno o mieszkania, będzie z tym jakaś afera jeszcze. Został też we mnie zasiany wirus Apple'a, nic nie poradzę, zabawki są fajne, nawet jeśli traktują mnie jak bezmyślnego głupka (nie sądzę, żeby przyzwyczajanie się do tego zajęło mi zbyt dużo czasu :) ). Czytam też coraz lepsze książki, co niestety przekłada się na tempo magisterkowania. Byłam też na koncercie Bajmu, a poziomem absurdu byłam zaskoczona mimo wieloletnich przygotowań na youtubie.
Green curry robi się tak. Czosnek posmażyć na rozgrzanej oliwie (ponoć na oliwie się nie smaży, ale ja się tym nie przejmuję, choć zwykły olej w domu mam też). Teraz jest czas na kurczaka, jeśli chcemy go mieć - podsmażyć nie do końca, odłożyć na bok. Tofu chyba tak samo, ale ja się na tofu nie znam. Na ten czosnek idzie pasta do zielonego curry (green curry paste), 2-3 łyżki, im więcej, tym będzie ostrzejsze. Chwilę pomieszać z tą czosnkową oliwą, wlać puszkę mleka kokosowego. Do takiej zupy wkłada się ze dwa liście laurowe i pokrojone warzywa, co bądź. Papryka, pieczarki, groszek cukrowy, cukinia, cebula, może nawet kukurydza z puszki albo mrożony groszek, brokuł. Jak warzywa są już prawie gotowe, wrzuca się kurczaka, jeśli był na początku, dogotowuje. I koniec, kładzie się to na ryż w misce.
Nigdy nie było mi po drodze z okołoazjatyckim jedzeniem, bo za ostre i za daleko (najbliższe jest mi jednak gotowanie włoskie), ale widzę, że może nie trzeba było się krzywić. Spróbuję się jeszcze pobawić pastą do żółtego curry, ale muszę wymyślić, co by do niego włożyć. Myśli mi się kurczak, pomidor i papryka.
Poza tym: byłam w Monachium, jest paskudne. Trudno o mieszkania, będzie z tym jakaś afera jeszcze. Został też we mnie zasiany wirus Apple'a, nic nie poradzę, zabawki są fajne, nawet jeśli traktują mnie jak bezmyślnego głupka (nie sądzę, żeby przyzwyczajanie się do tego zajęło mi zbyt dużo czasu :) ). Czytam też coraz lepsze książki, co niestety przekłada się na tempo magisterkowania. Byłam też na koncercie Bajmu, a poziomem absurdu byłam zaskoczona mimo wieloletnich przygotowań na youtubie.
6 cze 2011
Trzeba przenieść Logiczkę
Niezrażona porównywaniem mnie do Paulo Coelho, piszę dalej :)
W ostatnią środę dopadła mnie przedwczesna, zapobiegawcza nostalgia. Zostały mi już tylko trzy miesiące w Amsterdamie, a potem trzeba będzie zainstalować Logiczkę w zupełnie innym kawałku świata. Bez zaskoczenia obserwuję, jak mi na ten temat jest na zmianę smutno i euforycznie.
No bo tak. Z Amsterdamem jeszcze nie skończyłam, to na pewno. Ciągle nie byłam w muzeum torebek, nie doczytałam tego, co miałam doczytać o architekturze. Lubię Vermeera za rogiem i to, że mam rozkminione podatki i inne urzędy. Lubię niespodziewane dodatki do pensji. Zupełnie nie mam ochoty (nigdy przecież nie miałam) uczyć się niemieckiego, no i w ogóle dokładanie sobie trzeciego języka do głowy, w której i tak zdążyło się już namieszać? Oczywiście było to całkiem do przewidzenia, bo póki nie będę mieszkać w UK, lokalnie trzeba będzie mówić.
Lubię ludzi, z których część rozjeżdża się po swoich doktoratach, ale część zostaje i będzie dalej wieść logiczne życie. Logiczne życie też lubię, choć składa się głównie z intelektualnej frustracji i poczucia winy, że nie pracujemy tak ciężko, jak powinniśmy.
Jeszcze wczesną wiosną myślałam, że jestem jeszcze zupełnie niegotowa na doktorat i muszę się przehibernować kolejny rok jako studentka. A potem przez wiosnę dokonał się skok jak u Marksa, z ilości w nową jakość, i nagle nie ma się czego bać. Jeśli sześć lat studiowania nie zrobiło ze mnie samodzielnej logiczki, to i kolejne sześćdziesiąt tego nie dokona. Przeflancujemy Logiczkę do Monachium, dostanie swoje własne biurko, nareszcie swoje mieszkanie, konferencje do jeżdżenia i trzech promotorów (tak, tak) i będzie mogła dziwaczeć dalej.
A w pakiecie z językiem niemieckim jest nieograniczony dostęp do Rossmanna, tanie jedzenie, warzywa, które mają smak, i żelki Haribo. Czyli tak jakby jest się z czego cieszyć. Tak poza tym, że będę pracować w miejscu, które jest filozoficznie tak hot i happening, że bardziej nie można.
Acha, a jak ktoś używa iTunesów i ma ochotę popatrzeć na filozofię w Monachium (a dzieje się, dzieje), to może tutaj:
MCMP Podcast
W ostatnią środę dopadła mnie przedwczesna, zapobiegawcza nostalgia. Zostały mi już tylko trzy miesiące w Amsterdamie, a potem trzeba będzie zainstalować Logiczkę w zupełnie innym kawałku świata. Bez zaskoczenia obserwuję, jak mi na ten temat jest na zmianę smutno i euforycznie.
No bo tak. Z Amsterdamem jeszcze nie skończyłam, to na pewno. Ciągle nie byłam w muzeum torebek, nie doczytałam tego, co miałam doczytać o architekturze. Lubię Vermeera za rogiem i to, że mam rozkminione podatki i inne urzędy. Lubię niespodziewane dodatki do pensji. Zupełnie nie mam ochoty (nigdy przecież nie miałam) uczyć się niemieckiego, no i w ogóle dokładanie sobie trzeciego języka do głowy, w której i tak zdążyło się już namieszać? Oczywiście było to całkiem do przewidzenia, bo póki nie będę mieszkać w UK, lokalnie trzeba będzie mówić.
Lubię ludzi, z których część rozjeżdża się po swoich doktoratach, ale część zostaje i będzie dalej wieść logiczne życie. Logiczne życie też lubię, choć składa się głównie z intelektualnej frustracji i poczucia winy, że nie pracujemy tak ciężko, jak powinniśmy.
Jeszcze wczesną wiosną myślałam, że jestem jeszcze zupełnie niegotowa na doktorat i muszę się przehibernować kolejny rok jako studentka. A potem przez wiosnę dokonał się skok jak u Marksa, z ilości w nową jakość, i nagle nie ma się czego bać. Jeśli sześć lat studiowania nie zrobiło ze mnie samodzielnej logiczki, to i kolejne sześćdziesiąt tego nie dokona. Przeflancujemy Logiczkę do Monachium, dostanie swoje własne biurko, nareszcie swoje mieszkanie, konferencje do jeżdżenia i trzech promotorów (tak, tak) i będzie mogła dziwaczeć dalej.
A w pakiecie z językiem niemieckim jest nieograniczony dostęp do Rossmanna, tanie jedzenie, warzywa, które mają smak, i żelki Haribo. Czyli tak jakby jest się z czego cieszyć. Tak poza tym, że będę pracować w miejscu, które jest filozoficznie tak hot i happening, że bardziej nie można.
Acha, a jak ktoś używa iTunesów i ma ochotę popatrzeć na filozofię w Monachium (a dzieje się, dzieje), to może tutaj:
MCMP Podcast
Subskrybuj:
Posty (Atom)