27 cze 2011
“The Happy Isles of Oceania” Paul Theroux
Jestem co prawda dopiero jakieś 150 stron przed końcem, ale trzeba kuć, póki gorąco (dzisiaj trzeci gorący dzień w tym roku, hurra). Rzecz czyta się świetnie, jest gruba, trochę się dzieje (ale oczywiście bez rozbuchanego suspensu), a przede wszystkim jest rewelacyjnie napisana.
Jest rok 1990, Theroux właśnie posypało się małżeństwo. Wyjazd do Nowej Zelandii i Australii, podczas którego ma promować jedną ze swoich wcześniejszych książek, postanawia zamienić w podróż mającą oddalić go od rozpaczliwych realiów. Bierze ze sobą składany kajak i przemierza trasę (oczywiście nie w całości w kajaku), którą mieli podążać osadnicy nie tak dawno temu zaludniający kolejne wyspy Pacyfiku, których nazwy pełne samogłosek zna się w zasadzie nie wiadomo skąd.
Czyta się to świetnie dlatego, że Theroux pisze w stylu, który bardzo przypadł mi do gustu. Ostatnim słowem, jakiego chciałabym tutaj użyć, jest “snucie” - snucie opowieści. Tutaj nic się nie snuje, język jest ostry, a spojrzenie mocno krytyczne. Obrywa się wszystkim, którzy na to zasługują, wbrew politycznej poprawności i postkolonialnemu skrzywieniu. Mam co prawda wrażenie, że Francuzom obrywa się dużo bardziej niż innym. Rozdziały poświęcone Tahiti i Markizom to prawie w całości krytyka francuskiego kolonializmu i prób nuklearnych, które wówczas ciągle jeszcze odbywały się na Pacyfiku. Dziwnym trafem jednak nie ma ani jednej wzmianki o testach amerykańskich, które przecież w równym stopniu rozwaliły podobny kawałek Pacyfiku (i samej Ameryki).
Dużo jest tam opisów ludzi i tego, czym się otaczają, a zadziwiająco mało Theroux pisze o naturze, która przecież powinna na każdym kroku oszałamiać i zapierać dech. Mimo to i tak w głowie zostają te oszałamiające widoki, być może dzięki obecności takich obrazków w popkulturze. A ludzie są ludźmi i to chyba za to tak polubiłam Theoroux - pisze wprost, kiedy są głupi i bezmyślni, a w zatrważającej większości przypadków przecież tacy są. Pokazuje też, za jak dużą część tej bezmyślności odpowiedzialna jest zachodnia cywilizacja. W zasadzie jest to książka mocno depresyjna, bo rozwód, samotność, głupota i nieciekawa przyszłość. Ten właśnie nastrój wzmaga frapujące poczucie realizmu całości, choć przecież nie da się wrzucić na ostatniej stronie okładki sloganu, jakoby Theoroux odbrązawiał Oceanię. Nie da się nawet powiedzieć, że tytuł jest ironiczny.
Książka jest do dostania na ebayu w moich ulubionych sklepach za jeden funt, szkoda nie skorzystać, serio.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz