Robiona z nadzieją, że się nie zatruję. Wczoraj rano przywitała mnie w kuchni kałuża wody i lodówka, która odmawia jakiejkolwiek współracy poza oświetlaniem swojego ciepłego wnętrza. Zostałam na weekend sama z moim jedzeniem, tym, co zostawiła współlokatorka, i ex-mrożonkami - i zaczął się wyścig z czasem. Zresztą, jaki weekend, jestem pewna, że umówienie się z panami od lodówek i reszty zajmie mi więcej niż pół roboczego dnia. Na razie idzie mi nieźle - zjadłam więcej niż się zmarnowało.
Ale do rzeczy. Rozmroziła mi się prawie pełna paczka groszku, za dużo, żeby bawić się w mój ulubiony makaron. Podsmażyłam na maśle (też się topi, chyba trzeba będzie machnąć jeszcze dzisiaj kruche ciasto, ale jak je schłodzić?) czerwoną cebulę, na to ów groszek, pieprz i zagotowana woda - tyle, żeby przykryć groszek i trochę ponad. Okej, było jeszcze pół kostki rosołowej, ale wstyd się przyznać, bo i sensu to nie miało. Jak rzecz się z powrotem zagotowała i pogotowała ze dwie minuty czy ileś, wrzuciłam garść świeżej ("świeżej"...) mięty i całość poszła do blendera. Przy miksowaniu zapach palonego plastiku uświadomił mi, że wszystko ma swój kres i o ile ja przeprowadzę się za chwilę do kolejnego kraju, to mój mikser już nie. Na drugim palniku przez ten czas przysmażał się krojony boczek, i te skwarki wrzuciłam do gotowej zupy.
Na pewno jest to lepsza zupa groszkowa niż ta, którą zrobiłam zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wydawało mi się, że zupa groszkowa to w gruncie rzeczy tylko ugotowany i zmiksowany groszek. Dobrze, że się wtedy nie zraziłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz