22 lip 2011

Sezon

Z cyklu: miało być dobrze, wyszło jak zwykle.

Raz. Miałam jechać na wakacje, no nie? Takie prawdziwe, tydzień ze sobą i miastem, tydzień czytania po parkach i wyprzedaży w Londynie. Tydzień, owszem, będzie, ale głównie wypełniony stresem, że za chwilę mam być na konferencji (w tymże Londynie), i powinnam się uczyć tego i owego przed, i że za tydzień mam wysłać promotorowi cośtam, ale co? Bo na razie mam cztery strony absolutnego bałaganu i wniosek, że dotychczasową semantykę formalną to o kant roztrzaskać. I pytanie, czy mogę wchodzić w relacje z nieistniejącymi przedmiotami w rodzaju Sherlocka Holmesa, bo od tego wiele zależy. Oczywiście w moim świecie wiele od tego zależy, bo w tym prawdziwym to nie bardzo.

Roboczy tytuł mojej magisterki: Looking for something that does not exist...

Dwa. Miałam jechać na wakacje, no nie? W poniedziałek, znaczy prawie już. W związku z czym jak na zawołanie boleśnie spuchło mi pół szyi, łupie w kościach i dreszczy, aż miło. Jak przyjdzie mi przechodzić kolejne (!) zapalenie migdałków, tym razem w dwunastoosobowym pokoju w obskurnym hostelu, to urządzę chyba jakiś strajk. I wytnę sobie te migdałki na przykład.

Poza tym dziwaczeję sobie w samotności. Moją nową pasją jest sprzątanie, proszę się nie krzywić ironicznie na to "nową". To jest zupełnie inny level. Kupiłam sobie na przykład sprej do czyszczenia piekarników i jak nachodzi mnie ochota (a nachodzi), to szoruję mój znaleziony na ulicy piekarnik i te kratki do niego, ciągle zresztą czarne. Dostałam też od kolegi, który wyprowadził się wczoraj z Amsterdamu, więcej specjalistycznych detergentów i uprzyjemniam sobie życie szorowaniem.

Niech już będą te wakacje, będę się zadręczać, ale przynajmniej w okolicy sklepów ze stanikami.

1 komentarz:

  1. wiesz co, ja często wchodzę w relacje a nieistniejącymi przedmiotami/osobami. nie wiem, czy to pocieszające ;)

    OdpowiedzUsuń