17 sty 2012

Rower zimą



No pięknie, miałam pilnować blogu, czas leci, a ja nie pilnuję. Mówi się już "bloga" czy nadal "blogu"? Wszystko przez mój zwykły problem z pisaniem - jak już sobie napiszę w głowie, to potem zupełnie nie mam ochoty robić tego drugi raz na klawiaturze. W tym miejscu należałoby pozdrowić moją pracę magisterską, nabierającą w pewnych kręgach statusu urban legend. 

Zdjęcie na górze przedstawia co prawda rower wczesną jesienią (można dodać: mój wypasiony niemiecki rower), ale chciałam mieć jakieś zdjęcie. Rowerowanie zimą to temat zdecydowanie kontrowersyjny. Nie ma się co oszukiwać: żeby jeździć na rowerze przez całą nieholenderską zimę trzeba być niezłym oszołomem. Nie zmienia to jednak wszystkich prozdrowotnych i finansowych korzyści tej opcji. 

Korzyść finansowa jest oczywista. Rzetelny rower kosztuje 100 euro (używany, po solidnym przeglądzie), nawet w Monachium, w którym ludziom się na mózg rzuciło w wielu dziedzinach. 12 miesięcznych biletów na samo centrum miasta - 540 euro, ze zniżką studencką jakieś 420. Nawet przy założeniu, że rower po każdej zimie trzeba wymienić albo zapłacić za naprawę tyle, co za nowy, korzyść jest bezdyskusyjna. Opcja "po co naprawiać, kupię nowy" jest moją ulubioną odkąd nie mieszkam już obok zaprzyjaźnionego od lat warsztatu. Babrać się nie będę. Nie mówiąc już o tym, że usługi w cywilizowanych krajach kosztują proporcjonalnie do zarobków w cywilizowanych krajach. Tylko że to nie są moje zarobki.  

Podstawowa korzyść zdrowotna wynika z tego, że rower jest najlepszym przyjacielem biegacza. Pedałowanie wzmacnia mięśnie stabilizujące kolana, a jeśli do tego jeszcze pamiętamy o naciskaniu przednią częścią stopy, chronimy się też przed bólami piszczeli, które potrafią nieźle dokuczyć początkującym biegaczom. 

Okej, nie każdy biega. Ale prawie każdy prowadzi taki tryb życia, jak ja. Moja praca polega na siedzeniu przy biurku, wpatrywaniu się w skupieniu w kartkę, a potem w ekran komputera. I tak na zmianę przez cały dzień. Jedyna dawka ruchu to zrobienie trzech dzbanków herbaty i pójście sześć razy do łazienki (w przyrodzie nic nie ginie, nieprawdaż). Wieczorem robię to samo, tylko na ekranie jest co innego. Chodzenie na fitness nawet i pięć razy w tygodniu nie nadrobi tak dramatycznego braku ruchu. Godzina dziennie na rowerze trochę ratuję tę sytuację, zwłaszcza że do domu mam pod górkę i tętno ładnie rośnie. 

Oprócz tego zimą te pół godziny rano w drodze do szkoły to jedyna szansa na pobycie w dziennym świetle, a nawet słońcu. Nie mam serca wchodzić na ten czas pod ziemię. I jeszcze mniejsze problemy z zasypianiem (żeby zniknęły całkowicie, musiałabym chyba skończyć pisać tę magisterkę). I szeroki uśmiech po wejściu do biura, i ten rumieniec zdrowy!

Nie chcę rezygnować z powyższych przyjemności tylko dlatego, że jest zimno. Mogę za to podzielić się kilkoma radami, jak poradzić sobie z zimnem i śniegiem.

Pierwsza rzecz - śnieg niszczy rower, nie ma od tego ucieczki. Dlatego nawet oszołomy, o ile są bardzo przywiązane do swojego sprzętu, wsiadają w autobus, jeśli droga nie jest odśnieżona. Albo, jak ja, mają drugi rower w zapasie, którego nie szkoda. Powiedzmy sobie jednak szczerze: ile śnieżnych dni mieliśmy tej zimy? 

Im mroźniej, tym bardziej trzeba się zastanowić, co wybrać: prędkość kontra skostniałe palce. Im szybciej jedziemy, tym krócej będziemy marznąć. Ale też: im szybciej jedziemy, tym bardziej chłoszcze nas zimne powietrze. Pomagają dobre rękawice, nie chodzi o grubość, ale wiatroodporność. Koledzy bardzo chwalili sobie takie narciarskie, które jednak kłócą się z moim cycle chic. 

Czapka - nie aż tak konieczna. Moją osobistą granicą jest -7 stopni, przy których zaczyna mnie z zimna boleć głowa. Powyżej siedmiu wystarczą słuchawki na uszach, może kiedyś dorobię się nauszników. 

Dobrze jest nosić ze sobą zapalniczkę - zamki lubią zamarzać, olej nie pomaga (olej dobrze jest mieć ze sobą w deszczowe miesiące), a stać i chuchać w rower można do, pardon, usranej śmierci. 

Bezpieczeństwo przede wszystkim. Jeśli zamarzną nam oba hamulce, a nie możemy hamować pedałami, lepiej zostawić rower w domu. Na śliskiej drodze obowiązuje nas takie samo myślenie, jak kierowców - jedź powoli, żeby mieć czas zahamować, ewentualny upadek też będzie mniej bolesny. 

No i fajnie jest mieć zadaszony stojak albo schowek. Mój pierwszy amsterdamski rower miał takie właśnie cieplarniane warunki. Drugi nie miał tego szczęścia i po ponad miesiącu na i pod śniegiem wszystkie metalowe elementy były przyrdzewiałe. Silver lining: mniejsza szansa na kradzież. 

Mogłabym tak pewnie jeszcze długo wymieniać, ale zepsułabym sobie swoją własną opinię o tym, że nie lubię pisać (ja pracować nie lubię po prostu). Wniosek jest jeden: każdy miejski dystans poniżej 10 kilometrów warto spróbować pokonać na rowerze. Zawsze. 

Koniec oszołomstwa na dziś. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz