Żeby nie mieć problemu ze sobą, że nic, tylko jem zielone curry i curry zielone, zrobiłam sobie zupę o smaku tegoż. Jest różnorodność? Jest.
Inspiracja oczywiście była tajska, jakiś czas temu jadłam coś podobnego w restauracji. Na oleju z orzeszków ziemnych (znowu zapomniałam kupić oliwę) podsmażyłam trochę posiekanej cebuli i ząbek niechińskiego czosnku. Zalałam puszką mleka kokosowego i półpuszką bulionu z warzyw. Bulion, przyznaję, z proszku, ale znalazłam taki niby bez glutaminianu, sumienie czystsze. Do tego mała łyżka zielonej pasty curry, kopiasta łyżeczka imbiru w proszku, trochę suszonej bazylii. Jak zawrzało, wrzuciłam dość drobne kostki z połówki kurczaczej piersi, gdzieś po drodze ze dwie łyżki pędów bambusa, a jak kurczak już nie był surowy, wyłączyłam kuchenkę i wrzuciłam cztery duże pieczarki w kawałkach. Zupa dochodziła na jeszcze rozgrzanym palniku kilka minut, więc pieczarki akurat się ugotowały, a nie rozgotowały. Wychodzą z tego dwa bardzo duże talerze lub trzy normalne.
Nie było to złe. Nawet się cieszę, że zostało jeszcze na jutro, więc było niezłe. Przy okazji zajrzałam mleku kokosowemu w tabelkę i trochę mnie zgięło, myślałam, że ono jest białe od węgli, a nie od tej przerażającej ilości tłuszczu w nim. Ale w sumie co się będę przejmować.
Sie wlasnie gotuje. Zobaczymy co wyjdzie.
OdpowiedzUsuńOooo!
OdpowiedzUsuń