Zawsze byłam twardzielką w podróży – długie godziny w polskich pociągach i na lotniskach robią swoje. Ale dzisiaj mówię dość! Ponad osiemnaście godzin w autobusie z Amsterdamu przekonało mnie, że już nigdy się w taką podróż nie wybiorę, choćby tanie loty nie były takie znowu tanie. I tak dałam autokarom o jedną szansę za dużo.
No i oczywiście specjalne podziękowania za przyjemną podróż należą się moim bystrym rodakom, którym się wydaje, że jak nie ma granic w Schengen, to mogą sobie przywozić zielone pamiątki z Amsterdamu. Dwie osoby w autobusie z trawą, plus trzecia zgarnięta na mocy jakiegoś listu gończego – i trzy godziny na granicy, w czasie których nawet kierowca był przesłuchiwany.
Jak się okazuje, pół roku spędzone w oderwaniu od realnego świata (mieszkam na uczelni, a jedynymi osobami, z jakimi na co dzień rozmawiam, są ludzie dużo ode mnie inteligentniejsi - i piszę to bez kokieterii) sprawiło, że zapomniałam, na jakim poziomie prowadzone są konwersacje między ludźmi, których nazywamy w naszej gwarze normalnymi. Wyniki wyborów przestały mnie dziwić.
24 cze 2010
21 cze 2010
Białe Noce
Zupełnie bez sensu to wychodzi, jak czasem chcę coś napisać pod wrażeniem, ale wypada to czy tamto i potem jest już kilka dni po i wrażenie już jest opadłe. Nic to, sporóbuję.
Przede wszystkim: głosowałam wczoraj w Domu Polskim i było bardzo miło, tylko że okazało się, że nie mogę głosować w drugiej turze, bo musiałabym dziś jechać do Hagi po papier, bo w Amsterdamie się nie da. Nie kocham demokracji aż tak bardzo, (taka jest prawda) niestety.
A w sobotę niby w Europie była biała noc i w Amsterdamie też, ale okazało się, że robili to dopiero drugi raz i niewiele się na mieście działo. Najpierw trafiliśmy do domu kultury flamandzkiej (tak się chyba tłumaczy flemish?), w którym można było oglądać "tworzoną na żywo sztukę obejmującą malarstwo, muzykę, performance, rzeźbę, poezję, film i social networking" (tak to jakoś szło w folderze) - wszystko naraz. Oczywiście w żaden sposób nie przyczyniło się to do mojego rozumienia, o co tym wszystkim malarzom chodzi. Intuicja podpowiada mi, że powinno im chodzić o to samo, o co chodziło tym dawnym panom, których lubię, ale jakoś mi się to nie widzi.
Ale najfajniejsza rzecz działa się na dworcu głównym - jak to zwykle bywa. Kolej zawsze potrafi dostarczyć doznań. W jednej hali dworcowej wyświetlano stare filmy o elektryfikacji kolei w Holandii, pani didżej grała muzykę, młodzież piła piwo Grolsch (jakoś tak), a starsze panie (typ dworcowy: rozwiany włos i różowy plecak) tańczyły niezmordowanie na środku tego wszystkiego. Sztuka, panie, sztuka. Filmy o elektryfikacji bardzo fajne, szkoda tylko, że nie było komentarza do wykresów, i nie dowiedziałam się, jak to jest z wydajnością energetyczną węgla. Była nawet animacja pokazująca, jak szybko mknie taki pociąg elektryczny i zostawia parowóz w tyle. I jeszcze jak się robi słupy betonowe. I panowie te słupy stawiali w marynarkach.
Dostarczyłam sobie wielu wrażeń na koniec pobytu w Holandii, no i czas jechać w polską dzicz się bronić. Dzisiaj jeszcze tylko girls' night w wykonaniu logiczek - a one wszystkie są zdziwaczałe! - i jadę. Już nie mogę się doczekać prawdziwych truskawek.
Przede wszystkim: głosowałam wczoraj w Domu Polskim i było bardzo miło, tylko że okazało się, że nie mogę głosować w drugiej turze, bo musiałabym dziś jechać do Hagi po papier, bo w Amsterdamie się nie da. Nie kocham demokracji aż tak bardzo, (taka jest prawda) niestety.
A w sobotę niby w Europie była biała noc i w Amsterdamie też, ale okazało się, że robili to dopiero drugi raz i niewiele się na mieście działo. Najpierw trafiliśmy do domu kultury flamandzkiej (tak się chyba tłumaczy flemish?), w którym można było oglądać "tworzoną na żywo sztukę obejmującą malarstwo, muzykę, performance, rzeźbę, poezję, film i social networking" (tak to jakoś szło w folderze) - wszystko naraz. Oczywiście w żaden sposób nie przyczyniło się to do mojego rozumienia, o co tym wszystkim malarzom chodzi. Intuicja podpowiada mi, że powinno im chodzić o to samo, o co chodziło tym dawnym panom, których lubię, ale jakoś mi się to nie widzi.
Ale najfajniejsza rzecz działa się na dworcu głównym - jak to zwykle bywa. Kolej zawsze potrafi dostarczyć doznań. W jednej hali dworcowej wyświetlano stare filmy o elektryfikacji kolei w Holandii, pani didżej grała muzykę, młodzież piła piwo Grolsch (jakoś tak), a starsze panie (typ dworcowy: rozwiany włos i różowy plecak) tańczyły niezmordowanie na środku tego wszystkiego. Sztuka, panie, sztuka. Filmy o elektryfikacji bardzo fajne, szkoda tylko, że nie było komentarza do wykresów, i nie dowiedziałam się, jak to jest z wydajnością energetyczną węgla. Była nawet animacja pokazująca, jak szybko mknie taki pociąg elektryczny i zostawia parowóz w tyle. I jeszcze jak się robi słupy betonowe. I panowie te słupy stawiali w marynarkach.
Dostarczyłam sobie wielu wrażeń na koniec pobytu w Holandii, no i czas jechać w polską dzicz się bronić. Dzisiaj jeszcze tylko girls' night w wykonaniu logiczek - a one wszystkie są zdziwaczałe! - i jadę. Już nie mogę się doczekać prawdziwych truskawek.
15 cze 2010
Jestem Polonia! Holenderska, nie TV.
Wygląda na to, że nie załapię się na głosowanie w drugiej turze wyborów prezydenckich. Zarejestrowałam się właśnie w tutejszym konsulacie i w niedzielę mogę iść zagłosować. Ale okazuje się, że żebym mogła zagłosować w lipcu w Polsce, musiałabym w poniedziałek jechać do konsulatu po jakieś magiczne zaświadczenie. Z ambarasem wyjazdowym i magisterskim na głowie jest to mocno utrudnione, o ile nie niemożliwe.
Ale może to i lepiej? Bo i tak nie ma na kogo głosować, w pierwszej turze jeszcze jakoś można z tego wybrnąć, ale potem stawianie krzyżyka komuś tylko dlatego, że nie jest Kaczyńskim, nie bardzo mnie cieszy.
Tutaj w Amsterdamie mam prawa wyborcze w wyborach lokalnych. W tym roku nie poszłam, bo zupełnie się nie orientuję w tym kto, gdzie i dlaczego, ale jeśli w przyszłym roku znowu dostanę glejt na jakieś głosowanie, to pójdę na pewno, przestudiowawszy prasę i internet. Jakoś łatwiej mi czuć odpowiedzialność za miejsce, w którym mieszkam, niż za miejsce, w którym postanowiłam NIE mieszkać.
Ale może to i lepiej? Bo i tak nie ma na kogo głosować, w pierwszej turze jeszcze jakoś można z tego wybrnąć, ale potem stawianie krzyżyka komuś tylko dlatego, że nie jest Kaczyńskim, nie bardzo mnie cieszy.
Tutaj w Amsterdamie mam prawa wyborcze w wyborach lokalnych. W tym roku nie poszłam, bo zupełnie się nie orientuję w tym kto, gdzie i dlaczego, ale jeśli w przyszłym roku znowu dostanę glejt na jakieś głosowanie, to pójdę na pewno, przestudiowawszy prasę i internet. Jakoś łatwiej mi czuć odpowiedzialność za miejsce, w którym mieszkam, niż za miejsce, w którym postanowiłam NIE mieszkać.
14 cze 2010
LeechBlock - wrażenia
Małe sprawozdanie z użytkowania blokady na Lobby Biuściastych i Stanikomanię. Przez siedem godzin dziennie próby wejścia na te strony i jeszcze kilka innych kończą się przekierowaniem na stronę projektu (tego od ładnych diagramów). Pomysł nie był zły i chyba się sprawdza, choć bardzo szybko okazało się, że w sieci jest wiele innych równie interesujących i czasozżerających stron. Mimo to świadomość, że gdzieś jakaś blokada siedzi i to z ważnych powodów, powoduje, że tak jakbym mniej się obijała? Co niestety nie zmienia faktu, że pisanie boli.
Tikz, nie daruję ci tej nocy
No i piszę tę magisterkę, i o niczym innym nie da się ze mną rozmawiać.
Równolegle do pisania staram się o pracę tutaj w instytucie u profesora, o którym jest część mojej magisterki. Prof używa w swoich artykułach ślicznych diagramów ilustrujących główną ideę całego projektu. Ba, te obrazki są już prawie jak logo tego przedsięwzięcia. Można je sobie pooglądać TU.
W ramach mojego opisu całego systemu (rzecz jest częściowo niepublikowana, a w PL to już w ogóle, więc liczę na to, że odtwórczość ujdzie mi na sucho) mam ogromną ochotę wkleić kilka takich obrazków w tekst. Tutaj zaczynają się schody, bo w moim ukochanym edytorze zrobienie jednego głupiego drzewka z formuł zajęło mi dwie godziny. Wyrysowanie przecinających się prostokątów na indeksach w kółeczku zajęłoby całą noc, albo i dwie.
Jak bardzo NIE dostanę się na doktorat, jeśli napiszę do profa, żeby mi przesłał źródło tych obrazków, bo ja tak nie umiem, a chciałabym mieć?
A jutro ma się okazać, kto z czworga kandydatów odpadł, a kto pójdzie na rozmowę. Aaa. A jak się dostanę na rozmowę, to będę się musiała tłumaczyć, dlaczego nie chcę powiedzieć, co o nich napisałam w mojej pracy. No przecież nie powiem, że same bzdury?
Zaraz, zaraz, a może by tak je po prostu ciachnąć i wkleić jako jpg? Te obrazki.
Równolegle do pisania staram się o pracę tutaj w instytucie u profesora, o którym jest część mojej magisterki. Prof używa w swoich artykułach ślicznych diagramów ilustrujących główną ideę całego projektu. Ba, te obrazki są już prawie jak logo tego przedsięwzięcia. Można je sobie pooglądać TU.
W ramach mojego opisu całego systemu (rzecz jest częściowo niepublikowana, a w PL to już w ogóle, więc liczę na to, że odtwórczość ujdzie mi na sucho) mam ogromną ochotę wkleić kilka takich obrazków w tekst. Tutaj zaczynają się schody, bo w moim ukochanym edytorze zrobienie jednego głupiego drzewka z formuł zajęło mi dwie godziny. Wyrysowanie przecinających się prostokątów na indeksach w kółeczku zajęłoby całą noc, albo i dwie.
Jak bardzo NIE dostanę się na doktorat, jeśli napiszę do profa, żeby mi przesłał źródło tych obrazków, bo ja tak nie umiem, a chciałabym mieć?
A jutro ma się okazać, kto z czworga kandydatów odpadł, a kto pójdzie na rozmowę. Aaa. A jak się dostanę na rozmowę, to będę się musiała tłumaczyć, dlaczego nie chcę powiedzieć, co o nich napisałam w mojej pracy. No przecież nie powiem, że same bzdury?
Zaraz, zaraz, a może by tak je po prostu ciachnąć i wkleić jako jpg? Te obrazki.
27 maj 2010
Nauczyłam się dzisiaj...
Wyobraź sobie, że piszesz długi tekst, w którym korzystasz z, powiedzmy, pięćdziesięciu przykładowych zdań rozsianych po całym dokumencie. Wszystkie są oczywiście ponumerowane, a do niektórych odnosisz się w zdaniach typu: "Jak pokazuje przykład (x)...".
Tekst już prawie skończony, numerki sprawdzone, a tutaj nagle zachciewa Ci się dodać nowy przykład pomiędzy trzydziestym i trzydziestym pierwszym. I co teraz?
Nauczyłam się dzisiaj, jak pisać dokument tak, że sam numeruje sobie te przykłady, a jeśli dodam jakiś w środku, to sam sobie pozmienia numerki - także te w odwołaniach w tekście!
Coraz bardziej zakochuję się w Latechu (wiem, że powinnam była to zrobić wieki temu) - w ciągu miesiąca pisania różnych rzeczy nie było jeszcze sytuacji, że wymyśliłam sobie coś i nie dało się tego zrobić. Samo się robi!
Jak ja bym chciała, żeby treść pracy też sama się pisała.
Acha, a numerowane przykłady wprowadza się przez \enumsentence{} (wklepałam dwa pakiety do tego, lingmacros i tree-dvips, ale mam wrażenie, że potrzebny jest tylko ten pierwszy, nie chce mi się sprawdzić). Można je spokojnie oznaczać przez \label.
Tekst już prawie skończony, numerki sprawdzone, a tutaj nagle zachciewa Ci się dodać nowy przykład pomiędzy trzydziestym i trzydziestym pierwszym. I co teraz?
Nauczyłam się dzisiaj, jak pisać dokument tak, że sam numeruje sobie te przykłady, a jeśli dodam jakiś w środku, to sam sobie pozmienia numerki - także te w odwołaniach w tekście!
Coraz bardziej zakochuję się w Latechu (wiem, że powinnam była to zrobić wieki temu) - w ciągu miesiąca pisania różnych rzeczy nie było jeszcze sytuacji, że wymyśliłam sobie coś i nie dało się tego zrobić. Samo się robi!
Jak ja bym chciała, żeby treść pracy też sama się pisała.
Acha, a numerowane przykłady wprowadza się przez \enumsentence{} (wklepałam dwa pakiety do tego, lingmacros i tree-dvips, ale mam wrażenie, że potrzebny jest tylko ten pierwszy, nie chce mi się sprawdzić). Można je spokojnie oznaczać przez \label.
24 maj 2010
nieważne, że wyrwane z kontekstu
David Harrah, 'What should we teach about questions?' (1982):
Students, or at least those who (in Aristotle's terms) are fitted to be something more than slaves, should be interested in acquiring a general theory of questions.
Students, or at least those who (in Aristotle's terms) are fitted to be something more than slaves, should be interested in acquiring a general theory of questions.
23 maj 2010
Technika w służbie magisterki 1: LeechBlock
Dawno mnie tu nie było, a coraz częściej mam ochotę się rozkręcić.
Małymi krokami zaczynam pisać pracę magisterską. Zgodnie z zasadą, że lepiej obronić się szybko niż dobrze, postanowiłam udowodnić temu światu, że da się napisać pracę z logiki w sześć-siedem tygodni. I odkrywam coraz więcej narzędzi, dzięki którym życie logiczki jest dużo prostsze. O Zotero i Latexu/Latexie napiszę później, bo to większy kaliber, a dziś wieczorem właśnie zainstalowałam sobie coś takiego:
https://addons.mozilla.org/en-US/firefox/addon/4476/
Wtyczka do Firefoxa, która blokuje wybrane strony internetowe w określonych godzinach w ciągu dnia albo ogranicza dostęp do nich do na przykład godziny dziennie (albo jedno i drugie, czym się właśnie uraczyłam). W wersji hardcore: w czasie blokowania niemożliwe jest wejście w opcje wtyczki i zmiana konfiguracji - trzeba poczekać do tej siedemnastej.
Jutro będą testy. Acha, i jeszcze ustawiłam to tak, że przy próbie odwiedzenia zablokowanej strony przekierowuje mnie na stronę projektu, w ramach którego złożyłam w piątek papiery na doktorat (tak, tak!) - w ramach motywacji. Bardziej pro-produktywnie już być nie może, chyba żebym jeszcze znalazła filtr treści wyszukiwanych w wikipedii, bo nie mogę jej sobie przecież blokować (jak pokazują badania, oczywiście naukowe, polskie prace magisterskie wikipedią stoją - i mowa tu o ctrl-c-ctrl-v, a nie szukaniu wstępnych informacji), a jednak sporo czasu spędzam czytając artykuły o historii architektury albo o Żydach w Polsce. Dostarcza mi to oczywiście inspiracji do rozważań o minięciu się z powołaniem i takich tam. Przejściowe, mam nadzieję.
Małymi krokami zaczynam pisać pracę magisterską. Zgodnie z zasadą, że lepiej obronić się szybko niż dobrze, postanowiłam udowodnić temu światu, że da się napisać pracę z logiki w sześć-siedem tygodni. I odkrywam coraz więcej narzędzi, dzięki którym życie logiczki jest dużo prostsze. O Zotero i Latexu/Latexie napiszę później, bo to większy kaliber, a dziś wieczorem właśnie zainstalowałam sobie coś takiego:
https://addons.mozilla.org/en-US/firefox/addon/4476/
Wtyczka do Firefoxa, która blokuje wybrane strony internetowe w określonych godzinach w ciągu dnia albo ogranicza dostęp do nich do na przykład godziny dziennie (albo jedno i drugie, czym się właśnie uraczyłam). W wersji hardcore: w czasie blokowania niemożliwe jest wejście w opcje wtyczki i zmiana konfiguracji - trzeba poczekać do tej siedemnastej.
Jutro będą testy. Acha, i jeszcze ustawiłam to tak, że przy próbie odwiedzenia zablokowanej strony przekierowuje mnie na stronę projektu, w ramach którego złożyłam w piątek papiery na doktorat (tak, tak!) - w ramach motywacji. Bardziej pro-produktywnie już być nie może, chyba żebym jeszcze znalazła filtr treści wyszukiwanych w wikipedii, bo nie mogę jej sobie przecież blokować (jak pokazują badania, oczywiście naukowe, polskie prace magisterskie wikipedią stoją - i mowa tu o ctrl-c-ctrl-v, a nie szukaniu wstępnych informacji), a jednak sporo czasu spędzam czytając artykuły o historii architektury albo o Żydach w Polsce. Dostarcza mi to oczywiście inspiracji do rozważań o minięciu się z powołaniem i takich tam. Przejściowe, mam nadzieję.
16 mar 2010
15 mar 2010
atrakcje
Tak się złożyło, że zeszły tydzień mieliśmy jakimś cudem trochę spokojniejszy (plusem studiowania tutaj jest to, że ci wszyscy sławni profesorowie muszą jeździć na konferencje), więc zaliczyłam wreszcie kilka atrakcji. I dobrze, bo inaczej już naprawdę nie byłoby o czym pisać, życie na co dzień toczy się od artykułu do artykułu, myślałam nawet, czy by nie przemianować bloga z erazmusowego na kulinarny, bo tylko gotowanie ratuje mnie przed absolutną monotonią.
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
Ale po kolei.
W niedzielę tydzień temu pojechaliśmy z trójką znajomych na rowerach do ZAMKU. Zamek jest w wiosce pod Amsterdamem, 10 kilometrów od naszego instytutu. I to jest fajna cecha Holandii: miejsca jest mało, wszystko upakowane, więc w ciągu 40 minut na rowerze można być w rezerwacie przyrody, jechać autostradą (tak, autostrada z pasem dla rowerów :) ), minąć elektrownię i centrum handlowe, przejechać małe miasteczko, a na koniec trafić do zamku.
Zamek jak zamek, ładny i czysty, ale ponieważ średniowieczny, organizatorzy wystaw w środku nie mieli pojęcia, co by na takiej wystawie umieścić. Jednak jak coś nie jest z siedemnastego wieku, to oni nie wiedzą, o co chodzi. Niemniej jednak warto się przejść na spacer po zamkowych ogrodach. Ciekawy detal: wszystkie ścieżki zamiast żwirkiem wysypane muszelkami. Przypomina się Mama Muminka i jej ścieżki.
Podstawowa wada zamku, która skłoniła mnie do powzięcia postanowienia, że w takie miejsca nie będę nigdy jeździć w niedzielę - dzieci. Całe hordy dzieci. Holenderskie dzieci są okropne, jak tylko widzę więcej niż dwoje naraz (tyle mieści się w skrzynkach doczepianych do rowerów) to robi mi się słabo. Są głośne, kilkakrotnie głośniejsze niż u nas, jedna wycieczka szkolna potrafi zamienić spory dworzec kolejowy w piekło. Może i z tych głośnych dzieci wyrastają ludzie otwarci na świat i niezakompleksieni, ale ja już wolę nasze kompleksy i spokój w publicznych miejscach.
W sumie to jest już późna noc, więc kontakt z przyrodą i kino zostawię sobie do opisania niedługo (jak siebie znam, to nie będzie to jutro).
1 mar 2010
ostatni już dziś post
Jeszcze sobie przypomniałam, że chciałam się podzielić niszowymi żartami przyniesionymi z zajęć z semantyki formalnej.
Raz:
For some, marriage is a word, for others - a sentence.
Dwa:
Zajmujemy się co tydzień różnymi fajnymi systemami typu teoria typów z operatorem lambda (ughh, cały wieczór mnie dziś czeka). Za każdym razem głównym zagadnieniem jest: jak wprowadzić do systemu czasowniki przechodnie, np. LOVE. Za każdym razem jest to LOVE i za każdym razem pani doktor mówi: So, we have extended the system with love...
(Zapewniam, że tylko ona z miłością zajmuje się tym tematem. My trochę osłabliśmy, a to dopiero pół pierwszej połowy semestru.)
Raz:
For some, marriage is a word, for others - a sentence.
Dwa:
Zajmujemy się co tydzień różnymi fajnymi systemami typu teoria typów z operatorem lambda (ughh, cały wieczór mnie dziś czeka). Za każdym razem głównym zagadnieniem jest: jak wprowadzić do systemu czasowniki przechodnie, np. LOVE. Za każdym razem jest to LOVE i za każdym razem pani doktor mówi: So, we have extended the system with love...
(Zapewniam, że tylko ona z miłością zajmuje się tym tematem. My trochę osłabliśmy, a to dopiero pół pierwszej połowy semestru.)
studiuj, byle nie za dużo
Jakiś czas temu dostałam informację z biura międzynarodowego w Utrechcie, że bardzo jest tamtejszej pani przykro, ale musiała poinformować biuro wrocławskie, że popełniłam wyłudzenie - uwaga, uwaga! - poprzez studiowanie na drugim kierunku, który przytrafił się w tym samym kraju, co mój Erazmus. Także żaden grant mi nie przysługuje i będzie trzeba oddać 2500 euro - których oczywiście nie mam, to znaczy mam, ale mam zamiar przeżyć za nie następne 4 miesiące.
Ale pani ma dla mnie pocieszenie - nie anulują mi ocen, które zdobyłam w Utrechcie, i nie będę musiała powtarzać semestru.
Bardzo miła pani. To nic, że wiedziała o moich drugich studiach już we wrześniu. Teraz dopiero coś ją naszło. Porozmawiać ze mną? A po co, można od razu zrobić raban.
Na szczęście Polacy wykazują się myśleniem. Pani z Wrocławia, której o sobie przypomniałam na wszelki wypadek, napisała do Utrechtu, że mają się odczepić, drugi kierunek to moja sprawa i ich nie interesuje. Uff.
Absurd całego wydarzenia (i podwójny stres - że trzeba będzie zwrócić grant i że pewnie nie wydadzą mi dyplomu, póki tego nie zrobię) powalił mnie na kolana. No bo tak: jedziesz na Erazmusa pić i palić trawę przez 4 miesiące za unijne pieniądze, nie pojawiając się ani razu na zajęciach - dobrze, zdobywasz cenne doświadczenia. Jedziesz na Erazmusa i wykorzystujesz te pieniądze na edukację, zapieprzając od rana do nocy (niech mama wybaczy język) - źle, oddawaj kasę!
Ale pani ma dla mnie pocieszenie - nie anulują mi ocen, które zdobyłam w Utrechcie, i nie będę musiała powtarzać semestru.
Bardzo miła pani. To nic, że wiedziała o moich drugich studiach już we wrześniu. Teraz dopiero coś ją naszło. Porozmawiać ze mną? A po co, można od razu zrobić raban.
Na szczęście Polacy wykazują się myśleniem. Pani z Wrocławia, której o sobie przypomniałam na wszelki wypadek, napisała do Utrechtu, że mają się odczepić, drugi kierunek to moja sprawa i ich nie interesuje. Uff.
Absurd całego wydarzenia (i podwójny stres - że trzeba będzie zwrócić grant i że pewnie nie wydadzą mi dyplomu, póki tego nie zrobię) powalił mnie na kolana. No bo tak: jedziesz na Erazmusa pić i palić trawę przez 4 miesiące za unijne pieniądze, nie pojawiając się ani razu na zajęciach - dobrze, zdobywasz cenne doświadczenia. Jedziesz na Erazmusa i wykorzystujesz te pieniądze na edukację, zapieprzając od rana do nocy (niech mama wybaczy język) - źle, oddawaj kasę!
Wszyscy mówią, że ryba panga to jak ze ścieku
Jakież to życie jest frustrujące. Codziennie coś.
Wczoraj wieczorem moja błyskotliwa współlokatorka (od kilku tygodni mam nową) sprzątała całe mieszkanie, przezornie wycofałam się do sąsiadów. Wracam trochę późniejszym już wieczorem, w domu już cicho (koleżanka musi się wyspać, więc od 22 mam zakaz prowadzenia rozmów), wchodzę do łazienki, a tam w sedesie trzy kawałki mrożonej ryby.
Taaaak. Acha. Rozmraża może?
Rano przychodzi do mnie zakłopotana.
- Wiesz, toaleta nam się zatkała, NIE WIEM DLACZEGO.
Ręce mi tak opadły, że już nawet nie podnoszę tematu mebli w kuchni, które wczoraj poprzestawiała.
- Myślę, że to dlatego, że włożyłaś tam rybę. Mrożoną.
- Taak? A wiesz, może, nie pamiętam... Noo, to co z tym zrobimy? Bo wiesz, ja właśnie wychodzę i bardzo mi się spieszy, także, wiesz...
Także wiem. Palcem nie ruszę, póki co mam jeszcze drugą łazienkę, dalej od kuchni, więc może ominą ją spady z lodówki. Nie ma to jak akademik.
Wczoraj wieczorem moja błyskotliwa współlokatorka (od kilku tygodni mam nową) sprzątała całe mieszkanie, przezornie wycofałam się do sąsiadów. Wracam trochę późniejszym już wieczorem, w domu już cicho (koleżanka musi się wyspać, więc od 22 mam zakaz prowadzenia rozmów), wchodzę do łazienki, a tam w sedesie trzy kawałki mrożonej ryby.
Taaaak. Acha. Rozmraża może?
Rano przychodzi do mnie zakłopotana.
- Wiesz, toaleta nam się zatkała, NIE WIEM DLACZEGO.
Ręce mi tak opadły, że już nawet nie podnoszę tematu mebli w kuchni, które wczoraj poprzestawiała.
- Myślę, że to dlatego, że włożyłaś tam rybę. Mrożoną.
- Taak? A wiesz, może, nie pamiętam... Noo, to co z tym zrobimy? Bo wiesz, ja właśnie wychodzę i bardzo mi się spieszy, także, wiesz...
Także wiem. Palcem nie ruszę, póki co mam jeszcze drugą łazienkę, dalej od kuchni, więc może ominą ją spady z lodówki. Nie ma to jak akademik.
1 lut 2010
30 sty 2010
proszę państwa, oto miś
Na szybko, bo obiecałam dziś wkleić, a ścigają mnie, żeby iść do szkoły.
Jestem kręcona! To jeszcze nie jest ten efekt, o który mi chodzi, ale widzę, że kierunek jest dobry. Od wtorku nie używam szamponu :) - myję włosy mydłem (które muszę zacząć ograniczać, bo chyba jednak trochę wysusza) i bezsilikonową odżywką (w ogromnych ilościach, przynajmniej dwie garści na jedno mycie, ale na szczęście znalazłam taką, która kosztuje 37 centów za butlę).
Tutaj jest cała teoria, dlaczego szampon jest be, jak się ma kręcone włosy:
http://dormroomcurly.blogspot.com/2008/12/style-definitions-table.html
Najbardziej podoba mi się obserwacja, że nasze płyny do mycia naczyń i szampony oparte są na jednym i tym samym detergencie.
Jakieś pomysły, jak można jeszcze je nawilżyć bez wydawania pieniędzy?
Tym samym ogłaszam, że staniki mi się już nieco znudziły, a jakieś hobby w ramach telewizji śniadaniowej trzeba mieć.
26 sty 2010
Mały update kuchenny
W styczniu urządziłam sobie finansowo-kulinarne wakacje, czyli jadłam dobre rzeczy i zdarzyło mi się nawet kupić winogrona, o jedzeniu mozzarelli prosto z paczki nie wspominając. Najwyższy czas polecić kilka przepisów z Kwestii Smaku (www.kwestiasmaku.com), bo niektóre z nich okazały się bezbłędne.
Ciasto marchewkowe
Bardzo interesująca wersja, bo z ananasem. Ciasto jest dość ciężkie, syci na śniadanie. Bardzo ładnie się trzyma poza lodówką, nie wysycha. No i przede wszystkim – jest pyszne! Odpuściliśmy krem, żeby nie przesadzać z wydatkami, posmarowałam jeszcze ciepłe ciasto lekko kwaśnym lukrem (cukier+cytryna), który też dał radę.
Zupa marchewkowa z soczewicą (tak, miałam w lodówce kilo marchwi i nie wiedziałam, co z nią zrobić)
Robi się dość szybko, bo czerwona soczewica szybko mięknie. Marchew+imbir – odkrycie miesiąca! Nie pamiętam już, czemu wcześniej nie lubiłam imbiru. Do zupy nie dodawałam już ryżu, bo zrobiłoby się zbyt mącznie (soczewica daje specyficzny posmak), uprażyłam za to małych grzanek z tymiankiem. Dobra, sycąca zupa, ale tydzień później okazało się, że zupa marchewkowa potrafi być idealna, a to za sprawą tego przepisu:
Zupa krem z marchewki z imbirem
Zamiast skórki pomarańczowej dałam cytrynową, bo pomarańcze już dawno były zjedzone. Następnym razem na pewno będzie pomarańcza, bo zupa ma szansę być jeszcze lepsza. Gotuje się dość długo, prawie godzinę, ale warto. Dość mocno czuć imbir (trzeciego dnia, bo tak długo ją jadłam, imbir zrobił się za ostry, i jeszcze pół kubka zalega w lodówce, bo zupa za ostra, ale szkoda jej...), a marchew jest słodka. Wszystko duszone na maśle, cudo.
Gości wymęczyłam cytrynowym ciastem, które w przepisie ma aż cztery cytryny (sok plus skórka) i mało cukru, więc jest co najmniej specyficzne. Niektórzy z Was powinni jeszcze pamiętać pewien eksperyment z ciastem cytrynowym Jamiego, które wyszło dramatycznie kwaśne. Ciasto z Kwestii smaku, choć też mało słodkie, nie jest jednak przesadzone. Ot, miło i orzeźwiająco wykręca język. Karolina nazwała je zimową wersją sorbetu cytrynowego, i to porównanie wydaje mi się trafne.
A na koniec już bez eksperymentów, po prostu chcę się podzielić moimi ukochanymi przepisami.
Pierwszy klasyk – zupa porowa na serkach (ponoć duńska)
25-30 dag mięsa mielonego wrzucam na podsmażoną cebulę, duszę póki mięso się nie zetnie całkiem. W tym czasie dwa pory (tylko biała i jasnozielona część) kroję na ćwierćplasterki i myję, wrzucam do mięsa i zalewam bulionem warzywnym (do pełnego garnka). 30 minut sobie to pyka na małym ogniu, pod koniec przypominam sobie, że zapomniałam o pieprzu. Na koniec dorzuca się 150 gramów (im więcej, tym lepiej) topionego serka. Holenderskie są lepsze od naszych, bo dużo łatwiej się topią. Sąsiad zza ściany jest na serio zakochany w tej zupie.
A na koniec (ileż można pisać o jedzeniu) – ciasto czekoladowe, to samo, które było na każdej chyba imprezie u nas we Wrocławiu. Tutaj w Amsterdamie robiłam z połowy porcji, a dzięki beznadziejnej jakości naszego pseudopiekarnika (zrobionego z mikrofali) się nie dopiekło i było przyjemnie kremowe.
Pełna porcja, na dużą blachę niskiego (2 cm) ciasta:
Kostkę masła i 2 tabliczki czekolady topię w garnuszku i nieco studzę. 6 jajek ubijam mikserem, im dłużej, tym lepiej, ale można też na szybko. Dodaję 250-300 gramów cukru, 50 gramów mąki (tak, dwie łyżki!), a na koniec to masło z czekoladą. Uparcie wierzę, że im lepiej ubite jajka, a potem jeszcze z cukrem, tym fajniejsze będzie ciasto. Piecze się toto w normalnym piekarniku jakieś 30 minut, w mikrofali było to trochę bardziej szalone. Ale opanowałam już technikę, piekę ciasto raz w tygodniu i teraz już zawsze wychodzi.
Oprócz tego nauczyłam się jeszcze robić carbonarę, nie ma to jak włoski sąsiad.
Ciasto marchewkowe
Bardzo interesująca wersja, bo z ananasem. Ciasto jest dość ciężkie, syci na śniadanie. Bardzo ładnie się trzyma poza lodówką, nie wysycha. No i przede wszystkim – jest pyszne! Odpuściliśmy krem, żeby nie przesadzać z wydatkami, posmarowałam jeszcze ciepłe ciasto lekko kwaśnym lukrem (cukier+cytryna), który też dał radę.
Zupa marchewkowa z soczewicą (tak, miałam w lodówce kilo marchwi i nie wiedziałam, co z nią zrobić)
Robi się dość szybko, bo czerwona soczewica szybko mięknie. Marchew+imbir – odkrycie miesiąca! Nie pamiętam już, czemu wcześniej nie lubiłam imbiru. Do zupy nie dodawałam już ryżu, bo zrobiłoby się zbyt mącznie (soczewica daje specyficzny posmak), uprażyłam za to małych grzanek z tymiankiem. Dobra, sycąca zupa, ale tydzień później okazało się, że zupa marchewkowa potrafi być idealna, a to za sprawą tego przepisu:
Zupa krem z marchewki z imbirem
Zamiast skórki pomarańczowej dałam cytrynową, bo pomarańcze już dawno były zjedzone. Następnym razem na pewno będzie pomarańcza, bo zupa ma szansę być jeszcze lepsza. Gotuje się dość długo, prawie godzinę, ale warto. Dość mocno czuć imbir (trzeciego dnia, bo tak długo ją jadłam, imbir zrobił się za ostry, i jeszcze pół kubka zalega w lodówce, bo zupa za ostra, ale szkoda jej...), a marchew jest słodka. Wszystko duszone na maśle, cudo.
Gości wymęczyłam cytrynowym ciastem, które w przepisie ma aż cztery cytryny (sok plus skórka) i mało cukru, więc jest co najmniej specyficzne. Niektórzy z Was powinni jeszcze pamiętać pewien eksperyment z ciastem cytrynowym Jamiego, które wyszło dramatycznie kwaśne. Ciasto z Kwestii smaku, choć też mało słodkie, nie jest jednak przesadzone. Ot, miło i orzeźwiająco wykręca język. Karolina nazwała je zimową wersją sorbetu cytrynowego, i to porównanie wydaje mi się trafne.
A na koniec już bez eksperymentów, po prostu chcę się podzielić moimi ukochanymi przepisami.
Pierwszy klasyk – zupa porowa na serkach (ponoć duńska)
25-30 dag mięsa mielonego wrzucam na podsmażoną cebulę, duszę póki mięso się nie zetnie całkiem. W tym czasie dwa pory (tylko biała i jasnozielona część) kroję na ćwierćplasterki i myję, wrzucam do mięsa i zalewam bulionem warzywnym (do pełnego garnka). 30 minut sobie to pyka na małym ogniu, pod koniec przypominam sobie, że zapomniałam o pieprzu. Na koniec dorzuca się 150 gramów (im więcej, tym lepiej) topionego serka. Holenderskie są lepsze od naszych, bo dużo łatwiej się topią. Sąsiad zza ściany jest na serio zakochany w tej zupie.
A na koniec (ileż można pisać o jedzeniu) – ciasto czekoladowe, to samo, które było na każdej chyba imprezie u nas we Wrocławiu. Tutaj w Amsterdamie robiłam z połowy porcji, a dzięki beznadziejnej jakości naszego pseudopiekarnika (zrobionego z mikrofali) się nie dopiekło i było przyjemnie kremowe.
Pełna porcja, na dużą blachę niskiego (2 cm) ciasta:
Kostkę masła i 2 tabliczki czekolady topię w garnuszku i nieco studzę. 6 jajek ubijam mikserem, im dłużej, tym lepiej, ale można też na szybko. Dodaję 250-300 gramów cukru, 50 gramów mąki (tak, dwie łyżki!), a na koniec to masło z czekoladą. Uparcie wierzę, że im lepiej ubite jajka, a potem jeszcze z cukrem, tym fajniejsze będzie ciasto. Piecze się toto w normalnym piekarniku jakieś 30 minut, w mikrofali było to trochę bardziej szalone. Ale opanowałam już technikę, piekę ciasto raz w tygodniu i teraz już zawsze wychodzi.
Oprócz tego nauczyłam się jeszcze robić carbonarę, nie ma to jak włoski sąsiad.
Goście!
Zostałam dziś tak ścignięta za niepisanie na blogu, że teraz hurtem opiszę cały styczeń.
W zeszły weekend miałam wreszcie gości z Polski (a w każdym razie gości-Polaków, bo przyjechali z Brukseli) i nareszcie poczułam się w pełni kochana, o. Przyjechała Karolina z AAL z bratem-bliźniakiem.
Obskoczyliśmy standardowy zestaw muzeów, przy okazji odkrywając idiotyczną politykę miasta. Muzeum miejskie Amsterdamu – zamknięte do bodaj 2011. Muzeum morskie – również. Rijksmuseum – zamknięte od 2003 roku, w kącie otwarta mała wystawa ze sztuką Złotego Wieku. Amstelkring, muzeum z tajemnym katolickim kościołem z XVII wieku – w remoncie, co prawda nie zamknięte, ale wiele rzeczy wywieziono do renowacji. A na koniec tego wszystkiego, w ramach ściągania turystów do Amsterdamu, Van Gogh Museum 1 stycznia podnosi ceny – do 14 euro.
A na deser dostałam najfajniejszy prezent świata – puzzle z Avercampem! Stan na obrazku nie odpowiada już rzeczywistości, zostało już tylko niebo, ale nie chciało mi się iść na górę po nowe zdjęcie. Poza tym teraz się intensywnie uczę i piszę projekty, więc puzzli niet.
1 sty 2010
Szalony sylwester z Martą – relacja na żywo
16:43 Jacek już zrobił sałatkę na swoją imprezę. Ja powoli zabieram się do obiadu. W tle: Boys, „Jesteś szalona”. Może puszczę sobie to o północy?
17:25 Zakręciłam papiloty. Jacek zaczyna podejrzewać, że jak tylko wyjdzie, w progu pojawi się utajniony absztyfikant. W tle: Seweryn Krajewski, „Wsiąść do pociągu”, czy jakoś tak. Wolę Marylkę.
17:36 Cholera, za chwilę zjem wszystko, co sobie na sylwestra kupiłam. Czyli: im większa impreza, tym więcej jedzenia zostaje na koniec. A że moja impreza jednoosobowa, za godzinę będę głodować.
18:07 Jacek wychodzi na swoją imprezę. Zostawił mi trochę sałatki, więc w poczuciu zabezpieczenia na okołopółnocny czas rzuciłam się na żelki.
19:08 Poczułam się samotnie. Włączyłam sobie Lubelski Full. Dziwnym trafem nie pomaga. Pewnie Full powinien być prawdziwy.
19:23 W teledysku Boysów (jesteś) szalona dziewczyna prowadzi kombajn ubrana w bikini.
20:31 Impreza się rozkręca. Czat Lobby Biuściastych szaleje, sąsiad na kamerce, „Piąty bieg” (Budk Suflera) w głośnikach. Aż zapomniałam o tym martini w lodówce.
22:12 Uff, ponad godzina z kamerą w Amsterdamie. Kto pamięta sesję AAL o człowieku-maszynie? Jak widać ja nie potrzebuję realnych ludzi, aby się dobrze bawić. Wystarczy Skajp.
22:14 Ej, przecież ja mam lody w zamrażalniku!
22:37 „Ile prawdy jest w piosence, gdy się śpiewać chce”
23:05 Nie wiedziałam, że mam tyle ciuchów. Niech żyją porządki. Nie wiedziałam też, w jak wiele z nich już nie wejdę...
0:16 Przy patrzeniu na miasto przypomniała mi się ta sama noc dziesięć lat temu. I wiem już, czego sobie życzę na przyszłość. Za dziesięć lat chcę być w takim miejscu, którego teraz jeszcze nawet nie umiem wymyślić.
1:12 Lobbystki radzą: kobieta nie ściana, da się przesunąć.
2:49 Nigdy nie myślałam, że mogę się sama ze sobą tak długo w noc bawić!
17:25 Zakręciłam papiloty. Jacek zaczyna podejrzewać, że jak tylko wyjdzie, w progu pojawi się utajniony absztyfikant. W tle: Seweryn Krajewski, „Wsiąść do pociągu”, czy jakoś tak. Wolę Marylkę.
17:36 Cholera, za chwilę zjem wszystko, co sobie na sylwestra kupiłam. Czyli: im większa impreza, tym więcej jedzenia zostaje na koniec. A że moja impreza jednoosobowa, za godzinę będę głodować.
18:07 Jacek wychodzi na swoją imprezę. Zostawił mi trochę sałatki, więc w poczuciu zabezpieczenia na okołopółnocny czas rzuciłam się na żelki.
19:08 Poczułam się samotnie. Włączyłam sobie Lubelski Full. Dziwnym trafem nie pomaga. Pewnie Full powinien być prawdziwy.
19:23 W teledysku Boysów (jesteś) szalona dziewczyna prowadzi kombajn ubrana w bikini.
20:31 Impreza się rozkręca. Czat Lobby Biuściastych szaleje, sąsiad na kamerce, „Piąty bieg” (Budk Suflera) w głośnikach. Aż zapomniałam o tym martini w lodówce.
22:12 Uff, ponad godzina z kamerą w Amsterdamie. Kto pamięta sesję AAL o człowieku-maszynie? Jak widać ja nie potrzebuję realnych ludzi, aby się dobrze bawić. Wystarczy Skajp.
22:14 Ej, przecież ja mam lody w zamrażalniku!
22:37 „Ile prawdy jest w piosence, gdy się śpiewać chce”
23:05 Nie wiedziałam, że mam tyle ciuchów. Niech żyją porządki. Nie wiedziałam też, w jak wiele z nich już nie wejdę...
0:16 Przy patrzeniu na miasto przypomniała mi się ta sama noc dziesięć lat temu. I wiem już, czego sobie życzę na przyszłość. Za dziesięć lat chcę być w takim miejscu, którego teraz jeszcze nawet nie umiem wymyślić.
1:12 Lobbystki radzą: kobieta nie ściana, da się przesunąć.
2:49 Nigdy nie myślałam, że mogę się sama ze sobą tak długo w noc bawić!
Subskrybuj:
Posty (Atom)