Po ponad miesiącu poprzeprowadzkowej deprechy (wszyscy daleko, Niemcy są głupie, robi się zimno, a w Holandii by nie się nie robiło etc.) udało mi się chyba wreszcie kopnąć we własny leniwy tyłek i powoli wracam do życia. W międzyczasie zaczął się mój ulubiony sezon żywieniowy - sezon na dynię. Nagła miłość do dyni dopadła mnie po zobaczeniu tych zdjęć, nie tylko mnie zresztą, o czym świadczy dyniowe szaleństwo na prawie wszystkich blogach kulinarnych, które mam w czytniku. O pieczonej dyni Jamiego jeszcze napiszę, jak tylko przeprowadzę z Amsterdamu moje Jamiowe książki - była to pierwsza potrawa, która skłoniła mnie do pomyślenia, że może dynia nie jest taka zła.
Niemcy okazały się dużo wdzięczniejszym miejscem na dyniowe dziwaczenie. Po weekendowych łowach miałam w lodówce pięć odmian, które po polsku nazwałabym tak: piżmowa (butternut), muszkatołowa, makaronowa (spaghetti), Hokkaido i chyba buttercup.
Piszę "chyba", bo ta zielona nie miała żadnej etykiety i próbowałam ją tylko dopasować do zdjęć z internetu. Mała przekrojona to Hokkaido, chyba najfajniejsza z dyń, które znam. Miąższ jest bardzo suchy, dobrze się dusi, a sam owoc łatwo obiera. Poza tym jest niewielka, więc z raz rozkrojoną i obraną nie trzeba się męczyć trzy dni (ot, uroki życia w pojedynkę). Żółta w paski to makaronowa, która póki co czeka na swoją kolej, bo jeszcze się jej trochę boję. Trik z dynią makaronową jest taki, że po upieczeniu jej w połówkach ponoć można widelcem w poprzek wyskrobywać miąższ tak, że odłazi nitkami jak makaron. No zobaczę.
Tak jak w zeszłym roku jadłam codziennie dynię Jamiego na zmianę z tartą z niebieskim serem, tak w tym roku na tapecie jest dyniowy omlet. Zjadam ich w tygodniu chyba z pięć, no kidding. Nie ma to jak porządna obsesja. Omlet robi się tak: dynia w kostkę, trochę oliwy na patelnię. Pieprz, tymianek, szałwia (mam taką jakby w proszku, w Polsce rozdzierałam torebki Herbapolu). Podlewam 50-70 ml wody i duszę do miękkiego w półprzykryciu (półprzykrycie polega na tym, że nie dorobiłam się jeszcze pokrywki na patelnię, więc używam małej od garnka, którą kładę bezpośrednio na dynię - w Amsterdamie za pokrywkę robił wok, więc postęp jest). Kiedy dynia jest już miękka, wylewam na nią 2 (kolacja) lub 3 (obiad) rozbełtane jajka, na górę idzie trochę sera w kostkę (niebieski najlepszy, ale gouda też dała radę). Smaży się taki omlet przykryty (czasem dla odmiany blachą z piekarnika) ze trzy minuty może. Oj, jakie to jest dobre, a proste przecież.
1 lis 2011
8 wrz 2011
Wokół Mansfield Park
W ramach zrywu z cyklu “jakim cudem nie przeczytałam jeszcze wszystkich powieści Austen”, kupiłam w kwietniu “Mansfield Park” i męczyłam aż do dzisiaj. Pierwsze 150 stron: czy ta książka musi być taka nudna? Widziałam doskonale, jak dobrze napisane są dialogi, z jaką ironią przedstawione te wszystkie ciotki, ale, na boga, naprawdę nic się nie działo! Przez dwa czy trzy miesiące używałam jej jako ostatniej instancji w bezsenne wieczory, trzy strony wystarczały do uśpienia. Potem rzecz się rozkręciła.
Pierwsze wrażenie: “Jane Eyre” dla czytelników o słabszych nerwach. Jane Eyre to taka szara mysz ze smutnym dzieciństwem i trwogą przed Bogiem. Potem się okazuje, że jednak nie jest mimozą i potrafi się postawić, jeśli ktoś chce ją zepchnąć z cnotliwej drogi. Fanny Price jest taka właśnie, tylko nie musiała się tyle nacierpieć (chociaż też nie miała za młodu ogrzewania), a rzecz rozgrywa się w słonecznych salonach zamiast ponurego zamczyska.
Tradycyjnie już obejrzałam do pary ekranizacje, w tym wypadku “klasyczną” z 1999 roku i jakiś gniot z 2007, o którym nie ma nawet co pisać, może poza tym, że lepiej trzyma się oryginału. W obu filmach ze słabowitej Fanny, która mdleje po półgodzinnym spacerze, zrobiono biegającego po ogrodzie trzpiota, który tylko gra w badmintona i jeździ konno.
Film z 1999 roku to w moich oczach raczej luźna interpretacja powieści. Fanny, nie dość, że taka zuch dziewczyna, okazuje się jeszcze wcieleniem młodej Jane Austen: pisze zabawną historię Anglii, a na koniec nawet ma coś opublikować. Zrobienie z niej tak żywotnej i accomplished panny wypacza cały koncept, w ogóle nie widać jej żelaznych zasad i moralnego kręgosłupa, który gubi się gdzieś między ostrym językiem (Fanny Price i docinki?!) a uśmiechami. Wszystkie komentarze, jakoby była ona taka nieśmiała, w filmie są poza swoim kontekstem i nie mają najmniejszego sensu. Tak samo jak nie wiemy naprawdę, dlaczego ona tak bardzo broni się przed małżeństwem z Crawfordem.
Acha, no tak. Nie chce Crawforda, bo przecież ona i Edmund kochają się od dziecka. Edmunda w ramiona panny Crawford pcha na siłę jego ojciec, który chce dobrze ustawić młodszego syna. Wypaczenie relacji między głównymi romantycznymi bohaterami powieści jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe - historia w książce broni się sama i dałoby się ją opowiedzieć wiarygodnie. Tym bardziej, że widz w 1999 roku jest już zaprawiony w bojach, widział “Emmę”, “Rozważną i romantyczną”, a nawet “Dumę i uprzedzenie” w wersji BBC i naprawdę nie trzeba mu nic uwspółcześniać i uatrakcyjniać.
W filmie dopisano też nowy wątek: oto okazuje się, że interesy, których pilnować musi Sir Thomas, oparte są na wyzysku niewolników. Fanny, oświecona i oczytana w nowoczesnych pismach, ciężko to przeżywa, co Sir Thomas komentuje mniej więcej tak: możesz sobie narzekać, ale pamiętaj, kto cię utrzymuje i dzięki czemu go na to stać. Wydaje mi się, że w tym akurat filmie taki wątek jest niepotrzebny, ale przypomniał mi o ogólniejszej refleksji.
Czytając latem esej Dorris Lessing o Jane Austen, zdałam sobie sprawę, jak lubię tego typu odbrązawianie jej powieści. Odsłonięcie kulisów tych wszystkich eleganckich herbatek. Że czasy “Dumy i uprzedzenia” to nie tylko czasy wysokiego stanu w sukniach, ale też wojen napoleońskich i handlu niewolnikami. Że życie mężatki, kwitowane zawsze u Austen stwierdzeniem “ponieważ byli tak dobrze dobrani, byli bardzo szczęśliwym małżeństwem”, oznaczało bezustanne ciąże i związane z nimi zagrożenie życia. Chętnie obejrzałabym film, który by to wszystko jakoś pokazał. “Becoming Jane” to jeszcze nie to, o ile w ogóle można tam mówić o zbliżaniu się do takiej wizji.
Między rozpoczęciem a zakończeniem “Mansfield Park” przeczytałam tyle współczesnych powieści, że na chwilę mam dosyć. Wracam do klasyki, ostatnio zresztą czuję się mocno niedouczona. Zostałam teraz z jedną jedyną książką, reszta została w Amsterdamie, leci też do mnie (mam nadzieję!) paczka z UK. Tą jedyną jest “Tess of the D’Urbervilles” Hardy’ego, która męczy mnie bardzo po sielankowej Austen. Czarny charakter jest obrzydliwy i boję się, co złego jeszcze narobi.
Pierwsze wrażenie: “Jane Eyre” dla czytelników o słabszych nerwach. Jane Eyre to taka szara mysz ze smutnym dzieciństwem i trwogą przed Bogiem. Potem się okazuje, że jednak nie jest mimozą i potrafi się postawić, jeśli ktoś chce ją zepchnąć z cnotliwej drogi. Fanny Price jest taka właśnie, tylko nie musiała się tyle nacierpieć (chociaż też nie miała za młodu ogrzewania), a rzecz rozgrywa się w słonecznych salonach zamiast ponurego zamczyska.
Tradycyjnie już obejrzałam do pary ekranizacje, w tym wypadku “klasyczną” z 1999 roku i jakiś gniot z 2007, o którym nie ma nawet co pisać, może poza tym, że lepiej trzyma się oryginału. W obu filmach ze słabowitej Fanny, która mdleje po półgodzinnym spacerze, zrobiono biegającego po ogrodzie trzpiota, który tylko gra w badmintona i jeździ konno.
Film z 1999 roku to w moich oczach raczej luźna interpretacja powieści. Fanny, nie dość, że taka zuch dziewczyna, okazuje się jeszcze wcieleniem młodej Jane Austen: pisze zabawną historię Anglii, a na koniec nawet ma coś opublikować. Zrobienie z niej tak żywotnej i accomplished panny wypacza cały koncept, w ogóle nie widać jej żelaznych zasad i moralnego kręgosłupa, który gubi się gdzieś między ostrym językiem (Fanny Price i docinki?!) a uśmiechami. Wszystkie komentarze, jakoby była ona taka nieśmiała, w filmie są poza swoim kontekstem i nie mają najmniejszego sensu. Tak samo jak nie wiemy naprawdę, dlaczego ona tak bardzo broni się przed małżeństwem z Crawfordem.
Acha, no tak. Nie chce Crawforda, bo przecież ona i Edmund kochają się od dziecka. Edmunda w ramiona panny Crawford pcha na siłę jego ojciec, który chce dobrze ustawić młodszego syna. Wypaczenie relacji między głównymi romantycznymi bohaterami powieści jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe - historia w książce broni się sama i dałoby się ją opowiedzieć wiarygodnie. Tym bardziej, że widz w 1999 roku jest już zaprawiony w bojach, widział “Emmę”, “Rozważną i romantyczną”, a nawet “Dumę i uprzedzenie” w wersji BBC i naprawdę nie trzeba mu nic uwspółcześniać i uatrakcyjniać.
W filmie dopisano też nowy wątek: oto okazuje się, że interesy, których pilnować musi Sir Thomas, oparte są na wyzysku niewolników. Fanny, oświecona i oczytana w nowoczesnych pismach, ciężko to przeżywa, co Sir Thomas komentuje mniej więcej tak: możesz sobie narzekać, ale pamiętaj, kto cię utrzymuje i dzięki czemu go na to stać. Wydaje mi się, że w tym akurat filmie taki wątek jest niepotrzebny, ale przypomniał mi o ogólniejszej refleksji.
Czytając latem esej Dorris Lessing o Jane Austen, zdałam sobie sprawę, jak lubię tego typu odbrązawianie jej powieści. Odsłonięcie kulisów tych wszystkich eleganckich herbatek. Że czasy “Dumy i uprzedzenia” to nie tylko czasy wysokiego stanu w sukniach, ale też wojen napoleońskich i handlu niewolnikami. Że życie mężatki, kwitowane zawsze u Austen stwierdzeniem “ponieważ byli tak dobrze dobrani, byli bardzo szczęśliwym małżeństwem”, oznaczało bezustanne ciąże i związane z nimi zagrożenie życia. Chętnie obejrzałabym film, który by to wszystko jakoś pokazał. “Becoming Jane” to jeszcze nie to, o ile w ogóle można tam mówić o zbliżaniu się do takiej wizji.
Między rozpoczęciem a zakończeniem “Mansfield Park” przeczytałam tyle współczesnych powieści, że na chwilę mam dosyć. Wracam do klasyki, ostatnio zresztą czuję się mocno niedouczona. Zostałam teraz z jedną jedyną książką, reszta została w Amsterdamie, leci też do mnie (mam nadzieję!) paczka z UK. Tą jedyną jest “Tess of the D’Urbervilles” Hardy’ego, która męczy mnie bardzo po sielankowej Austen. Czarny charakter jest obrzydliwy i boję się, co złego jeszcze narobi.
3 wrz 2011
On the move
Minał sierpień, minął wrzesień, znów październik i ta jesień... Minął sierpień w każdym razie, spędzony na totalnej załamce magisterskiej i szalonym pakowaniu na koniec, i oto mamy logiczkę w Bawarii. Na zdjęciu po prawej stronie budynek, w którym spędzę 36 miesięcy i napiszę książkę, pośrodku zaś budowla, która odbierze mi część przyjemności z chodzenia do pracy.
Ostatnie trzy dni sierpnia spędziłam na gorączkowym pozbywaniu się połowy posiadanych przedmiotów. Pierwsze trzy dni września - na tak samo nerwowym kupowaniu dokładnie tych samych rzeczy kilkaset kilometrów dalej. Garnki, patelnie, pudełka takie i inne, talerz i kubek... Przeraziło mnie takie marnotrawstwo. Jasne, część rzeczy w Amsterdamie znalazła nowych właścicieli (a logik już na drugi dzień po tym, jak uszczęśliwiłam go sobą i moim dobytkiem w jego jednoizbowym mieszkaniu, chciał mi to wszystko oddać), ale części nie udało się nikomu wepchnąć. Tradycyjnie już zaczynam się zastanawiać, ile jeszcze takich przeprowadzek ponad granicami mnie czeka, i ile rzeczy trzeba będzie zgromadzić i porzucić po drodze.
23 lip 2011
Sałatka z arbuzem
Robi się nudno - znowu szamam miętę. Tym razem letni klasyk, bo u Turka wyprzedaż arbuzów. Rzecz jest jak zwykle prosta, a cieszy. Arbuz w kostkę, feta w kostkę, mięta posiekana. Gdyby nie to, że w czwartek skończył nam się definitywnie sezon na proszone kolacje, to pobawiłabym się jeszcze w wersję bardziej bufetową, czyli zamiast sałatki nadzianie na patyk.
Średnio mi się widzi w takim zestawie wyrób fetopodobny z tych, co się mażą, lepiej wziąć taki twardszy. W tym miejscu chciałabym przy okazji pochwalić jakość wyrobów seropodobnych Euroshopper, pseudofeta jest zacna, mozarella naprawdę ujdzie. Bardzo dobry jest też twarożek z ziołami.
A w Monachium będę miała Lidla trzysta! metrów od domu. I znowu będzie gorgonzola w lodówce :)
Średnio mi się widzi w takim zestawie wyrób fetopodobny z tych, co się mażą, lepiej wziąć taki twardszy. W tym miejscu chciałabym przy okazji pochwalić jakość wyrobów seropodobnych Euroshopper, pseudofeta jest zacna, mozarella naprawdę ujdzie. Bardzo dobry jest też twarożek z ziołami.
A w Monachium będę miała Lidla trzysta! metrów od domu. I znowu będzie gorgonzola w lodówce :)
22 lip 2011
Sezon
Z cyklu: miało być dobrze, wyszło jak zwykle.
Raz. Miałam jechać na wakacje, no nie? Takie prawdziwe, tydzień ze sobą i miastem, tydzień czytania po parkach i wyprzedaży w Londynie. Tydzień, owszem, będzie, ale głównie wypełniony stresem, że za chwilę mam być na konferencji (w tymże Londynie), i powinnam się uczyć tego i owego przed, i że za tydzień mam wysłać promotorowi cośtam, ale co? Bo na razie mam cztery strony absolutnego bałaganu i wniosek, że dotychczasową semantykę formalną to o kant roztrzaskać. I pytanie, czy mogę wchodzić w relacje z nieistniejącymi przedmiotami w rodzaju Sherlocka Holmesa, bo od tego wiele zależy. Oczywiście w moim świecie wiele od tego zależy, bo w tym prawdziwym to nie bardzo.
Roboczy tytuł mojej magisterki: Looking for something that does not exist...
Dwa. Miałam jechać na wakacje, no nie? W poniedziałek, znaczy prawie już. W związku z czym jak na zawołanie boleśnie spuchło mi pół szyi, łupie w kościach i dreszczy, aż miło. Jak przyjdzie mi przechodzić kolejne (!) zapalenie migdałków, tym razem w dwunastoosobowym pokoju w obskurnym hostelu, to urządzę chyba jakiś strajk. I wytnę sobie te migdałki na przykład.
Poza tym dziwaczeję sobie w samotności. Moją nową pasją jest sprzątanie, proszę się nie krzywić ironicznie na to "nową". To jest zupełnie inny level. Kupiłam sobie na przykład sprej do czyszczenia piekarników i jak nachodzi mnie ochota (a nachodzi), to szoruję mój znaleziony na ulicy piekarnik i te kratki do niego, ciągle zresztą czarne. Dostałam też od kolegi, który wyprowadził się wczoraj z Amsterdamu, więcej specjalistycznych detergentów i uprzyjemniam sobie życie szorowaniem.
Niech już będą te wakacje, będę się zadręczać, ale przynajmniej w okolicy sklepów ze stanikami.
Raz. Miałam jechać na wakacje, no nie? Takie prawdziwe, tydzień ze sobą i miastem, tydzień czytania po parkach i wyprzedaży w Londynie. Tydzień, owszem, będzie, ale głównie wypełniony stresem, że za chwilę mam być na konferencji (w tymże Londynie), i powinnam się uczyć tego i owego przed, i że za tydzień mam wysłać promotorowi cośtam, ale co? Bo na razie mam cztery strony absolutnego bałaganu i wniosek, że dotychczasową semantykę formalną to o kant roztrzaskać. I pytanie, czy mogę wchodzić w relacje z nieistniejącymi przedmiotami w rodzaju Sherlocka Holmesa, bo od tego wiele zależy. Oczywiście w moim świecie wiele od tego zależy, bo w tym prawdziwym to nie bardzo.
Roboczy tytuł mojej magisterki: Looking for something that does not exist...
Dwa. Miałam jechać na wakacje, no nie? W poniedziałek, znaczy prawie już. W związku z czym jak na zawołanie boleśnie spuchło mi pół szyi, łupie w kościach i dreszczy, aż miło. Jak przyjdzie mi przechodzić kolejne (!) zapalenie migdałków, tym razem w dwunastoosobowym pokoju w obskurnym hostelu, to urządzę chyba jakiś strajk. I wytnę sobie te migdałki na przykład.
Poza tym dziwaczeję sobie w samotności. Moją nową pasją jest sprzątanie, proszę się nie krzywić ironicznie na to "nową". To jest zupełnie inny level. Kupiłam sobie na przykład sprej do czyszczenia piekarników i jak nachodzi mnie ochota (a nachodzi), to szoruję mój znaleziony na ulicy piekarnik i te kratki do niego, ciągle zresztą czarne. Dostałam też od kolegi, który wyprowadził się wczoraj z Amsterdamu, więcej specjalistycznych detergentów i uprzyjemniam sobie życie szorowaniem.
Niech już będą te wakacje, będę się zadręczać, ale przynajmniej w okolicy sklepów ze stanikami.
17 lip 2011
"Sefer" Ewa Lipska
Ponieważ książkę czytałam w ten sam weekend, w który widziałam "Somewhere" Coppoli, te dwa doświadczenia skojarzyły mi się w jedno. I książka, i film, sprawiają wrażenie, że miało się w nich mało dziać fabularnie, żeby pokazać, jak dużo się dzieje na innych płaszczyznach. W obu wypadkach, cóż, wyszło, jak wyszło. Zamysł widać, faktycznie niewiele się dzieje. I to by było na tyle. Lipska jednak przyjemniejsza od Coppoli. Głównie dzięki temu kawałkowi:
Swoje słowa urzędniczka potwierdziła uderzeniem pieczątką w kolejny list.
- Nie nudzi pani ta praca? - zapytał listonosz.
- Nie, dlaczego? Codziennie przecież inna data.
16 lip 2011
Zupa groszkowa
Robiona z nadzieją, że się nie zatruję. Wczoraj rano przywitała mnie w kuchni kałuża wody i lodówka, która odmawia jakiejkolwiek współracy poza oświetlaniem swojego ciepłego wnętrza. Zostałam na weekend sama z moim jedzeniem, tym, co zostawiła współlokatorka, i ex-mrożonkami - i zaczął się wyścig z czasem. Zresztą, jaki weekend, jestem pewna, że umówienie się z panami od lodówek i reszty zajmie mi więcej niż pół roboczego dnia. Na razie idzie mi nieźle - zjadłam więcej niż się zmarnowało.
Ale do rzeczy. Rozmroziła mi się prawie pełna paczka groszku, za dużo, żeby bawić się w mój ulubiony makaron. Podsmażyłam na maśle (też się topi, chyba trzeba będzie machnąć jeszcze dzisiaj kruche ciasto, ale jak je schłodzić?) czerwoną cebulę, na to ów groszek, pieprz i zagotowana woda - tyle, żeby przykryć groszek i trochę ponad. Okej, było jeszcze pół kostki rosołowej, ale wstyd się przyznać, bo i sensu to nie miało. Jak rzecz się z powrotem zagotowała i pogotowała ze dwie minuty czy ileś, wrzuciłam garść świeżej ("świeżej"...) mięty i całość poszła do blendera. Przy miksowaniu zapach palonego plastiku uświadomił mi, że wszystko ma swój kres i o ile ja przeprowadzę się za chwilę do kolejnego kraju, to mój mikser już nie. Na drugim palniku przez ten czas przysmażał się krojony boczek, i te skwarki wrzuciłam do gotowej zupy.
Na pewno jest to lepsza zupa groszkowa niż ta, którą zrobiłam zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wydawało mi się, że zupa groszkowa to w gruncie rzeczy tylko ugotowany i zmiksowany groszek. Dobrze, że się wtedy nie zraziłam.
Ale do rzeczy. Rozmroziła mi się prawie pełna paczka groszku, za dużo, żeby bawić się w mój ulubiony makaron. Podsmażyłam na maśle (też się topi, chyba trzeba będzie machnąć jeszcze dzisiaj kruche ciasto, ale jak je schłodzić?) czerwoną cebulę, na to ów groszek, pieprz i zagotowana woda - tyle, żeby przykryć groszek i trochę ponad. Okej, było jeszcze pół kostki rosołowej, ale wstyd się przyznać, bo i sensu to nie miało. Jak rzecz się z powrotem zagotowała i pogotowała ze dwie minuty czy ileś, wrzuciłam garść świeżej ("świeżej"...) mięty i całość poszła do blendera. Przy miksowaniu zapach palonego plastiku uświadomił mi, że wszystko ma swój kres i o ile ja przeprowadzę się za chwilę do kolejnego kraju, to mój mikser już nie. Na drugim palniku przez ten czas przysmażał się krojony boczek, i te skwarki wrzuciłam do gotowej zupy.
Na pewno jest to lepsza zupa groszkowa niż ta, którą zrobiłam zeszłej wiosny, kiedy jeszcze wydawało mi się, że zupa groszkowa to w gruncie rzeczy tylko ugotowany i zmiksowany groszek. Dobrze, że się wtedy nie zraziłam.
13 lip 2011
Lato logików
Wszyscy mi się porozjeżdżali, chyba przyjdzie mi zdziwaczeć w pustym mieszkaniu. Część logików i logiczek już się obroniła i wyjechali na zawsze, część pojechała na wakacje. Mój osobisty logik odleciał dzisiaj też i tak jakby już mi go brakowało, więc nie powiem, co i jak mnie ściska na myśl o mojej przeprowadzce do Niemiec. Pojutrze wyjeżdża w jakieś szalone miejsce bez internetu nawet mój promotor, ufnie zostawiając mnie z rozgrzebaną magisterką i pomysłem, który “jak zadziała, to będzie z tego super praca. A jak nie zadziała, to wiesz... zawsze się czegoś po drodze nauczysz”.
Przy okazji ostatniego przedwakacyjnego spotkania odbyliśmy krótką rozmowę o byciu naukowcem, która trochę mnie na własny temat uspokoiła. Było mi ostatnio trochę niewyraźnie, bo research nie idzie tak, jak bym chciała, żeby szedł do przodu. Chwilami to się nawet cofa, kiedy odkrywam, że cały ten temat nie trzyma się kupy. A że mam ponoć o tym jeszcze napisać cały doktorat, to byłaby heca, jakby się okazało, że mam w tych momentach rację. Lepiej, żebym nie miała.
No, ale ta nauka. Odkryłam, że bardzo szybko się zniechęcam, i jak coś nie wychodzi albo - to moja specjalność - mój genialny pomysł odnajduję już przez kogoś opublikowany, to spędzam kolejny tydzień na totalnej załamce, jęcząc, jak to do niczego się nie nadaję, a już na pewno nie do robienia nauki, i powinnam trzymać się tych staników, a nie udawać, że będę robić rewolucję w semantyce formalnej. Tak wyglądał mniej więcej cały ostatni tydzień, kiedy po dwóch godzinach silnie frustrującej rozmowy mój promotor zaczął mnie przepraszać, że w ogóle popchnął mnie w tym kierunku, w którym popchnął.
Dzisiaj sam się przyznał, że minęło wiele lat pracy, zanim nauczył się widzieć wszystkie te nieudane przedsięwzięcia i ślepe uliczki jako coś wartościowego i ważną część pracy. Na początku załamywał się jak ja. Czyli: weź się w garść, dziewczyno, i grzęźnij radośnie dalej. Acha, i jeszcze powiedział mi, że jako semantycy mamy przechlapane podwójnie, czemu nie ma się co dziwić - kto o zdrowym umyśle podjąłby się formalizacji języka naturalnego.
I tylko się od czasu do czasu zastanawiam, jakie inne profesje niosą ze sobą tyle frustracji związanej z faktem, że zdecydowana większość czasu i wysiłku poświęcanego jakiemuś zagadnieniu nie daje żadnych wymiernych efektów (nie da się tego opublikować na przykład). Robocza hipoteza jest taka, że każdy rodzaj twórczości się z tym wiąże (tak, my logicy, o ile wykonujemy swoją pracę porządnie, powołujemy do życia nowe byty). Ale chciałabym też wiedzieć, czy każdy rodzaj nauki jest tak pojętą twórczością w tym samym stopniu - ciekawość skierowana przede wszystkim w stronę historyków tego i owego i do tych, którzy mierzą i ważą (tym zazdrości się najbardziej, bo oni robią rzeczy, które można zmierzyć, zważyć, a może nawet zmienią coś na świecie).
A skoro już linkuję do logika, to powiem też, że zaczął nam po głowie chodzić pomysł, żeby zacząć blog o gotowaniu, bo mnie wiecznie w tę stronę znosi, a on się chce ode mnie uczyć, a poza tym robi ładne zdjęcia. Mam nadzieję, że nam się nie odwidzi do sierpnia czy tam września.
Przy okazji ostatniego przedwakacyjnego spotkania odbyliśmy krótką rozmowę o byciu naukowcem, która trochę mnie na własny temat uspokoiła. Było mi ostatnio trochę niewyraźnie, bo research nie idzie tak, jak bym chciała, żeby szedł do przodu. Chwilami to się nawet cofa, kiedy odkrywam, że cały ten temat nie trzyma się kupy. A że mam ponoć o tym jeszcze napisać cały doktorat, to byłaby heca, jakby się okazało, że mam w tych momentach rację. Lepiej, żebym nie miała.
No, ale ta nauka. Odkryłam, że bardzo szybko się zniechęcam, i jak coś nie wychodzi albo - to moja specjalność - mój genialny pomysł odnajduję już przez kogoś opublikowany, to spędzam kolejny tydzień na totalnej załamce, jęcząc, jak to do niczego się nie nadaję, a już na pewno nie do robienia nauki, i powinnam trzymać się tych staników, a nie udawać, że będę robić rewolucję w semantyce formalnej. Tak wyglądał mniej więcej cały ostatni tydzień, kiedy po dwóch godzinach silnie frustrującej rozmowy mój promotor zaczął mnie przepraszać, że w ogóle popchnął mnie w tym kierunku, w którym popchnął.
Dzisiaj sam się przyznał, że minęło wiele lat pracy, zanim nauczył się widzieć wszystkie te nieudane przedsięwzięcia i ślepe uliczki jako coś wartościowego i ważną część pracy. Na początku załamywał się jak ja. Czyli: weź się w garść, dziewczyno, i grzęźnij radośnie dalej. Acha, i jeszcze powiedział mi, że jako semantycy mamy przechlapane podwójnie, czemu nie ma się co dziwić - kto o zdrowym umyśle podjąłby się formalizacji języka naturalnego.
I tylko się od czasu do czasu zastanawiam, jakie inne profesje niosą ze sobą tyle frustracji związanej z faktem, że zdecydowana większość czasu i wysiłku poświęcanego jakiemuś zagadnieniu nie daje żadnych wymiernych efektów (nie da się tego opublikować na przykład). Robocza hipoteza jest taka, że każdy rodzaj twórczości się z tym wiąże (tak, my logicy, o ile wykonujemy swoją pracę porządnie, powołujemy do życia nowe byty). Ale chciałabym też wiedzieć, czy każdy rodzaj nauki jest tak pojętą twórczością w tym samym stopniu - ciekawość skierowana przede wszystkim w stronę historyków tego i owego i do tych, którzy mierzą i ważą (tym zazdrości się najbardziej, bo oni robią rzeczy, które można zmierzyć, zważyć, a może nawet zmienią coś na świecie).
A skoro już linkuję do logika, to powiem też, że zaczął nam po głowie chodzić pomysł, żeby zacząć blog o gotowaniu, bo mnie wiecznie w tę stronę znosi, a on się chce ode mnie uczyć, a poza tym robi ładne zdjęcia. Mam nadzieję, że nam się nie odwidzi do sierpnia czy tam września.
11 lip 2011
Mężczyźni też mogą tworzyć naukę
Artykuł w Wyborczej: zdecydowana większość polskich studentów medycyny to kobiety. Zaczynają się pojawiać parytetowe pomysły, coby chłopcom ze słabo zdaną maturą dać szansę. Trzymanie kobiet z dala od prestiżu i pieniędzy trzyma się mocno - czy ktokolwiek widział nawoływania o parytet i artykuły w gazetach na temat feminizacji na wydziałach polonistyki czy pedagogiki?
10 lip 2011
Nylony
Stało się to, co stać się miało: po zdobyciu pasującej pary nylonów nie mam ochoty na żadne inne pończochy. Temat, dlaczego pończochy, a nie rajstopy, i dlaczego do pasa, a nie samonośne, zostawiam sobie na kiedy indziej. Rzecz jest zresztą prosta: wygoda i wygląd. Pozostaje zatem pytanie: nylony czy pończochy elastyczne?
Dwa główne rodzaje obecnie dostępnych nylonów to te produkowane współcześnie i nylony vintage pochodzące głównie z lat 50. i 60. Firm produkujących pończochy nylonowe jest oczywiście niewiele, najbardziej widoczne w sklepach są Cervin, Gio, Gerbe oraz polska Nylonessa. Ceny są mocno niezachęcające, zwłaszcza, jeśli chcemy sprawić sobie pończochy ze szwem (Fully Fashioned), ale najprostszy, bezszwowy model Nylonessy, Eva Classic, to już tylko 22 zł. Cena pończoch vintage waha się od okazji do okazji, głównym źródłem jest oczywiście ebay, czasem można też na nie trafić w sklepach z brytyjską odzieżą używaną.
Jeśli trafi się nam paczka takich pończoch, musimy pamiętać, że mogły leżeć w czyjejś szafie przez pięćdziesiąt lub więcej lat. Nić nylonowa co prawda nie kruszeje z czasem tak, jak lycra, ale suche powietrze nie jest jej sprzymierzeńcem. Warto przed pierwszym założeniem pomoczyć pończochy w letniej wodzie z mydłem lub delikatnym detergentem.
Nylony współczesne są sporo dłuższe niż te starsze - w latach 60. pończochy nosiło się do ⅓ uda, teraz kobiety preferują ⅔ lub nawet ¾. Jest to dobra wiadomość dla niskich osób, którym często współczesne pończochy sięgają dużo za wysoko. Na mnie (ponad 1,70m) nylony vintage wymuszają spódnicę nie krótszą niż do kolan i unikanie niskich sof i foteli.
Klasyczne pończochy nylonowe wykonane są z materiału, który prawie się nie rozciąga, nie ma więc mowy o “rozmiarze uniwersalnym” czy innych tego typu koszmarkach, do których przyzwyczaił nas przemysł pończoszniczy. Pończochy dobiera się na długość stopy (tolerancja ma wynosić około centymetra). Zdążyłam się już przekonać, że Nylonessa ma dość szerokie pończochy, które bardzo nieładnie marszczą się na mojej wąskiej kostce. Ponoć węższe są Cerviny, ale ich cena jest dla mnie jeszcze zaporowa. Pończochy z lat 60., które udało mi się ustrzelić na ebayu, w spoczynku są pół centymetra węższe w kostce niż Nylonessy.
Pończochy nylonowe charakteryzuje bardzo duża przejrzystość. Przez rozłożone płasko nylony można spokojnie przeczytać gazetę - spróbujcie dokonać podobnej sztuki z produktami Gatty czy innej Calzedonii. Oznacza to, że w dobrze dobranym rozmiarze, kiedy idealnie przylegają do nogi, są prawie niewidoczne, te cieliste wyrównują ładnie koloryt skóry. Pięknie błyszczą w słońcu, zwłaszcza te o splocie micromesh. W ciągu dnia czuć je na nodze, co wymusza bardziej płynne i mniej pospieszne ruchy. Noszenie ładnych, dobrej jakości pończoch wpływa na resztę garderoby: jak już założę nylony, pas do nich, postaram się, żeby reszta bielizny jakoś pasowała to całości, to nie mam ochoty narzucać na taki zestaw byle jakiej sukienczyny uszytej z chińskiego poliestru. Z podobnych powodów nie przymierzam się na razie do pończoch ze szwem i ozdobną piętą - chodzę wyłącznie w płaskich butach i mam wrażenie, że nie uda mi się znaleźć takich, które nie wyglądałyby żałośnie z pończochami FF.
Nie mówię, że pończochy elastyczne zupełnie nie nadają się do noszenia. Są niezastąpione, kiedy materiał sukienki nie pozwala na założenie pasa, albo kiedy potrzebuję czegoś dłuższego lub pozwalającego poczuć się swobodniej. Grube, zimowe pończochy również dostępne są chyba tylko w wersji z lycrą.
Dwa główne rodzaje obecnie dostępnych nylonów to te produkowane współcześnie i nylony vintage pochodzące głównie z lat 50. i 60. Firm produkujących pończochy nylonowe jest oczywiście niewiele, najbardziej widoczne w sklepach są Cervin, Gio, Gerbe oraz polska Nylonessa. Ceny są mocno niezachęcające, zwłaszcza, jeśli chcemy sprawić sobie pończochy ze szwem (Fully Fashioned), ale najprostszy, bezszwowy model Nylonessy, Eva Classic, to już tylko 22 zł. Cena pończoch vintage waha się od okazji do okazji, głównym źródłem jest oczywiście ebay, czasem można też na nie trafić w sklepach z brytyjską odzieżą używaną.
Jeśli trafi się nam paczka takich pończoch, musimy pamiętać, że mogły leżeć w czyjejś szafie przez pięćdziesiąt lub więcej lat. Nić nylonowa co prawda nie kruszeje z czasem tak, jak lycra, ale suche powietrze nie jest jej sprzymierzeńcem. Warto przed pierwszym założeniem pomoczyć pończochy w letniej wodzie z mydłem lub delikatnym detergentem.
Nylony współczesne są sporo dłuższe niż te starsze - w latach 60. pończochy nosiło się do ⅓ uda, teraz kobiety preferują ⅔ lub nawet ¾. Jest to dobra wiadomość dla niskich osób, którym często współczesne pończochy sięgają dużo za wysoko. Na mnie (ponad 1,70m) nylony vintage wymuszają spódnicę nie krótszą niż do kolan i unikanie niskich sof i foteli.
Klasyczne pończochy nylonowe wykonane są z materiału, który prawie się nie rozciąga, nie ma więc mowy o “rozmiarze uniwersalnym” czy innych tego typu koszmarkach, do których przyzwyczaił nas przemysł pończoszniczy. Pończochy dobiera się na długość stopy (tolerancja ma wynosić około centymetra). Zdążyłam się już przekonać, że Nylonessa ma dość szerokie pończochy, które bardzo nieładnie marszczą się na mojej wąskiej kostce. Ponoć węższe są Cerviny, ale ich cena jest dla mnie jeszcze zaporowa. Pończochy z lat 60., które udało mi się ustrzelić na ebayu, w spoczynku są pół centymetra węższe w kostce niż Nylonessy.
Pończochy nylonowe charakteryzuje bardzo duża przejrzystość. Przez rozłożone płasko nylony można spokojnie przeczytać gazetę - spróbujcie dokonać podobnej sztuki z produktami Gatty czy innej Calzedonii. Oznacza to, że w dobrze dobranym rozmiarze, kiedy idealnie przylegają do nogi, są prawie niewidoczne, te cieliste wyrównują ładnie koloryt skóry. Pięknie błyszczą w słońcu, zwłaszcza te o splocie micromesh. W ciągu dnia czuć je na nodze, co wymusza bardziej płynne i mniej pospieszne ruchy. Noszenie ładnych, dobrej jakości pończoch wpływa na resztę garderoby: jak już założę nylony, pas do nich, postaram się, żeby reszta bielizny jakoś pasowała to całości, to nie mam ochoty narzucać na taki zestaw byle jakiej sukienczyny uszytej z chińskiego poliestru. Z podobnych powodów nie przymierzam się na razie do pończoch ze szwem i ozdobną piętą - chodzę wyłącznie w płaskich butach i mam wrażenie, że nie uda mi się znaleźć takich, które nie wyglądałyby żałośnie z pończochami FF.
Nie mówię, że pończochy elastyczne zupełnie nie nadają się do noszenia. Są niezastąpione, kiedy materiał sukienki nie pozwala na założenie pasa, albo kiedy potrzebuję czegoś dłuższego lub pozwalającego poczuć się swobodniej. Grube, zimowe pończochy również dostępne są chyba tylko w wersji z lycrą.
30 cze 2011
Makaron z groszkiem i miętą
Jeszcze go tu nie było, a to mój ulubiony makaron od ostatniej zimy. Przepis Jamiego, z rewolucji. Od dłuższego czasu używam już tylko pełnoziarnistych (albo udającego takie, nie ma się co oszukiwać) penne, ale co kto woli.
A omastę robi się tak. Najpierw na suchą patelnię idzie bekon/boczek w kostkę (u mnie kupuje się taki już pokrojony w pudełku, tłuste to jak cholera, ale tanie). Jak się rozskwierczy, dodaje się zielony mrożony groszek, lepiej, żeby groszku było więcej niż mięsa, żeby mieć wrażenie, że je się zdrowy posiłek. Przykrywka i niech się gotuje. Potem idzie na to creme fraiche - ciągle jakoś nie mogę się zebrać, żeby zastąpić to czymś lżejszym, na przykład kwaśną śmietaną osiemnastką. Ale może można. Tej śmietany taką dużą łyżkę na porcję, ona się ładnie na gorącym roztopi i robi sos. Na sam koniec, 2 minuty przed dogotowaniem się makaronu, idzie pokrojona świeża mięta, sporo.
Jeśli wodę na makaron gotuje się w czajniku i dopiero potem do garnka, sos jest gotowy tuż przed makaronem. Czyli całość jakieś 12-15 minut.
A mięty to ostatnio sypnęłam nawet do zielonego curry, so się będzie marnować.
A omastę robi się tak. Najpierw na suchą patelnię idzie bekon/boczek w kostkę (u mnie kupuje się taki już pokrojony w pudełku, tłuste to jak cholera, ale tanie). Jak się rozskwierczy, dodaje się zielony mrożony groszek, lepiej, żeby groszku było więcej niż mięsa, żeby mieć wrażenie, że je się zdrowy posiłek. Przykrywka i niech się gotuje. Potem idzie na to creme fraiche - ciągle jakoś nie mogę się zebrać, żeby zastąpić to czymś lżejszym, na przykład kwaśną śmietaną osiemnastką. Ale może można. Tej śmietany taką dużą łyżkę na porcję, ona się ładnie na gorącym roztopi i robi sos. Na sam koniec, 2 minuty przed dogotowaniem się makaronu, idzie pokrojona świeża mięta, sporo.
Jeśli wodę na makaron gotuje się w czajniku i dopiero potem do garnka, sos jest gotowy tuż przed makaronem. Czyli całość jakieś 12-15 minut.
A mięty to ostatnio sypnęłam nawet do zielonego curry, so się będzie marnować.
27 cze 2011
“The Happy Isles of Oceania” Paul Theroux
Jestem co prawda dopiero jakieś 150 stron przed końcem, ale trzeba kuć, póki gorąco (dzisiaj trzeci gorący dzień w tym roku, hurra). Rzecz czyta się świetnie, jest gruba, trochę się dzieje (ale oczywiście bez rozbuchanego suspensu), a przede wszystkim jest rewelacyjnie napisana.
Jest rok 1990, Theroux właśnie posypało się małżeństwo. Wyjazd do Nowej Zelandii i Australii, podczas którego ma promować jedną ze swoich wcześniejszych książek, postanawia zamienić w podróż mającą oddalić go od rozpaczliwych realiów. Bierze ze sobą składany kajak i przemierza trasę (oczywiście nie w całości w kajaku), którą mieli podążać osadnicy nie tak dawno temu zaludniający kolejne wyspy Pacyfiku, których nazwy pełne samogłosek zna się w zasadzie nie wiadomo skąd.
Czyta się to świetnie dlatego, że Theroux pisze w stylu, który bardzo przypadł mi do gustu. Ostatnim słowem, jakiego chciałabym tutaj użyć, jest “snucie” - snucie opowieści. Tutaj nic się nie snuje, język jest ostry, a spojrzenie mocno krytyczne. Obrywa się wszystkim, którzy na to zasługują, wbrew politycznej poprawności i postkolonialnemu skrzywieniu. Mam co prawda wrażenie, że Francuzom obrywa się dużo bardziej niż innym. Rozdziały poświęcone Tahiti i Markizom to prawie w całości krytyka francuskiego kolonializmu i prób nuklearnych, które wówczas ciągle jeszcze odbywały się na Pacyfiku. Dziwnym trafem jednak nie ma ani jednej wzmianki o testach amerykańskich, które przecież w równym stopniu rozwaliły podobny kawałek Pacyfiku (i samej Ameryki).
Dużo jest tam opisów ludzi i tego, czym się otaczają, a zadziwiająco mało Theroux pisze o naturze, która przecież powinna na każdym kroku oszałamiać i zapierać dech. Mimo to i tak w głowie zostają te oszałamiające widoki, być może dzięki obecności takich obrazków w popkulturze. A ludzie są ludźmi i to chyba za to tak polubiłam Theoroux - pisze wprost, kiedy są głupi i bezmyślni, a w zatrważającej większości przypadków przecież tacy są. Pokazuje też, za jak dużą część tej bezmyślności odpowiedzialna jest zachodnia cywilizacja. W zasadzie jest to książka mocno depresyjna, bo rozwód, samotność, głupota i nieciekawa przyszłość. Ten właśnie nastrój wzmaga frapujące poczucie realizmu całości, choć przecież nie da się wrzucić na ostatniej stronie okładki sloganu, jakoby Theoroux odbrązawiał Oceanię. Nie da się nawet powiedzieć, że tytuł jest ironiczny.
Książka jest do dostania na ebayu w moich ulubionych sklepach za jeden funt, szkoda nie skorzystać, serio.
26 cze 2011
I jeszcze raz: najlepsze ziemniaki
Póki pamiętam. Najlepsze pieczone ziemniaki robi się tak.
Nieobrane ziemniaki wyszorowane dobrze kroi się w kawałki. Zalać wrzątkiem, pogotować do półmiękkości z solą. Ja się zawsze zagapię i wychodzi tak naprawdę do miękkości, poza tym zapominam, że kupuję ziemniaki, które się nazywają szybkogotujące się. Ale spoko. Odcedzić, wrzucić do żaroodpornego naczynia. Dorzuca się do tego dużo nieobranych ząbków czosnku (odkrajam im ten twardy koniec, łatwiej potem obrać) i dużo czerwonej cebuli pokrojonej w ćwiartki albo ósemki. Sporo pieprzu, dużo rozmarynu, trochę oliwy, sporo octu balsamicznego. Wymieszać i do piekarnika aż się nie upiecze to wszystko i nie zarumieni. 40 minut wystarcza.
Nieobrane ziemniaki wyszorowane dobrze kroi się w kawałki. Zalać wrzątkiem, pogotować do półmiękkości z solą. Ja się zawsze zagapię i wychodzi tak naprawdę do miękkości, poza tym zapominam, że kupuję ziemniaki, które się nazywają szybkogotujące się. Ale spoko. Odcedzić, wrzucić do żaroodpornego naczynia. Dorzuca się do tego dużo nieobranych ząbków czosnku (odkrajam im ten twardy koniec, łatwiej potem obrać) i dużo czerwonej cebuli pokrojonej w ćwiartki albo ósemki. Sporo pieprzu, dużo rozmarynu, trochę oliwy, sporo octu balsamicznego. Wymieszać i do piekarnika aż się nie upiecze to wszystko i nie zarumieni. 40 minut wystarcza.
25 cze 2011
Znowu o jedzeniu - green curry
Właśnie nauczyłam się robić takie dobre jedzenie, że nie chciałam przestać jeść (a to nie zdarza się często osobom, które cieszą się efektami skutecznego odchudzania). Podzielę się, ale rzecz jest tak prosta i pewnie wszyscy znają, że aż wstyd.
Green curry robi się tak. Czosnek posmażyć na rozgrzanej oliwie (ponoć na oliwie się nie smaży, ale ja się tym nie przejmuję, choć zwykły olej w domu mam też). Teraz jest czas na kurczaka, jeśli chcemy go mieć - podsmażyć nie do końca, odłożyć na bok. Tofu chyba tak samo, ale ja się na tofu nie znam. Na ten czosnek idzie pasta do zielonego curry (green curry paste), 2-3 łyżki, im więcej, tym będzie ostrzejsze. Chwilę pomieszać z tą czosnkową oliwą, wlać puszkę mleka kokosowego. Do takiej zupy wkłada się ze dwa liście laurowe i pokrojone warzywa, co bądź. Papryka, pieczarki, groszek cukrowy, cukinia, cebula, może nawet kukurydza z puszki albo mrożony groszek, brokuł. Jak warzywa są już prawie gotowe, wrzuca się kurczaka, jeśli był na początku, dogotowuje. I koniec, kładzie się to na ryż w misce.
Nigdy nie było mi po drodze z okołoazjatyckim jedzeniem, bo za ostre i za daleko (najbliższe jest mi jednak gotowanie włoskie), ale widzę, że może nie trzeba było się krzywić. Spróbuję się jeszcze pobawić pastą do żółtego curry, ale muszę wymyślić, co by do niego włożyć. Myśli mi się kurczak, pomidor i papryka.
Poza tym: byłam w Monachium, jest paskudne. Trudno o mieszkania, będzie z tym jakaś afera jeszcze. Został też we mnie zasiany wirus Apple'a, nic nie poradzę, zabawki są fajne, nawet jeśli traktują mnie jak bezmyślnego głupka (nie sądzę, żeby przyzwyczajanie się do tego zajęło mi zbyt dużo czasu :) ). Czytam też coraz lepsze książki, co niestety przekłada się na tempo magisterkowania. Byłam też na koncercie Bajmu, a poziomem absurdu byłam zaskoczona mimo wieloletnich przygotowań na youtubie.
Green curry robi się tak. Czosnek posmażyć na rozgrzanej oliwie (ponoć na oliwie się nie smaży, ale ja się tym nie przejmuję, choć zwykły olej w domu mam też). Teraz jest czas na kurczaka, jeśli chcemy go mieć - podsmażyć nie do końca, odłożyć na bok. Tofu chyba tak samo, ale ja się na tofu nie znam. Na ten czosnek idzie pasta do zielonego curry (green curry paste), 2-3 łyżki, im więcej, tym będzie ostrzejsze. Chwilę pomieszać z tą czosnkową oliwą, wlać puszkę mleka kokosowego. Do takiej zupy wkłada się ze dwa liście laurowe i pokrojone warzywa, co bądź. Papryka, pieczarki, groszek cukrowy, cukinia, cebula, może nawet kukurydza z puszki albo mrożony groszek, brokuł. Jak warzywa są już prawie gotowe, wrzuca się kurczaka, jeśli był na początku, dogotowuje. I koniec, kładzie się to na ryż w misce.
Nigdy nie było mi po drodze z okołoazjatyckim jedzeniem, bo za ostre i za daleko (najbliższe jest mi jednak gotowanie włoskie), ale widzę, że może nie trzeba było się krzywić. Spróbuję się jeszcze pobawić pastą do żółtego curry, ale muszę wymyślić, co by do niego włożyć. Myśli mi się kurczak, pomidor i papryka.
Poza tym: byłam w Monachium, jest paskudne. Trudno o mieszkania, będzie z tym jakaś afera jeszcze. Został też we mnie zasiany wirus Apple'a, nic nie poradzę, zabawki są fajne, nawet jeśli traktują mnie jak bezmyślnego głupka (nie sądzę, żeby przyzwyczajanie się do tego zajęło mi zbyt dużo czasu :) ). Czytam też coraz lepsze książki, co niestety przekłada się na tempo magisterkowania. Byłam też na koncercie Bajmu, a poziomem absurdu byłam zaskoczona mimo wieloletnich przygotowań na youtubie.
6 cze 2011
Trzeba przenieść Logiczkę
Niezrażona porównywaniem mnie do Paulo Coelho, piszę dalej :)
W ostatnią środę dopadła mnie przedwczesna, zapobiegawcza nostalgia. Zostały mi już tylko trzy miesiące w Amsterdamie, a potem trzeba będzie zainstalować Logiczkę w zupełnie innym kawałku świata. Bez zaskoczenia obserwuję, jak mi na ten temat jest na zmianę smutno i euforycznie.
No bo tak. Z Amsterdamem jeszcze nie skończyłam, to na pewno. Ciągle nie byłam w muzeum torebek, nie doczytałam tego, co miałam doczytać o architekturze. Lubię Vermeera za rogiem i to, że mam rozkminione podatki i inne urzędy. Lubię niespodziewane dodatki do pensji. Zupełnie nie mam ochoty (nigdy przecież nie miałam) uczyć się niemieckiego, no i w ogóle dokładanie sobie trzeciego języka do głowy, w której i tak zdążyło się już namieszać? Oczywiście było to całkiem do przewidzenia, bo póki nie będę mieszkać w UK, lokalnie trzeba będzie mówić.
Lubię ludzi, z których część rozjeżdża się po swoich doktoratach, ale część zostaje i będzie dalej wieść logiczne życie. Logiczne życie też lubię, choć składa się głównie z intelektualnej frustracji i poczucia winy, że nie pracujemy tak ciężko, jak powinniśmy.
Jeszcze wczesną wiosną myślałam, że jestem jeszcze zupełnie niegotowa na doktorat i muszę się przehibernować kolejny rok jako studentka. A potem przez wiosnę dokonał się skok jak u Marksa, z ilości w nową jakość, i nagle nie ma się czego bać. Jeśli sześć lat studiowania nie zrobiło ze mnie samodzielnej logiczki, to i kolejne sześćdziesiąt tego nie dokona. Przeflancujemy Logiczkę do Monachium, dostanie swoje własne biurko, nareszcie swoje mieszkanie, konferencje do jeżdżenia i trzech promotorów (tak, tak) i będzie mogła dziwaczeć dalej.
A w pakiecie z językiem niemieckim jest nieograniczony dostęp do Rossmanna, tanie jedzenie, warzywa, które mają smak, i żelki Haribo. Czyli tak jakby jest się z czego cieszyć. Tak poza tym, że będę pracować w miejscu, które jest filozoficznie tak hot i happening, że bardziej nie można.
Acha, a jak ktoś używa iTunesów i ma ochotę popatrzeć na filozofię w Monachium (a dzieje się, dzieje), to może tutaj:
MCMP Podcast
W ostatnią środę dopadła mnie przedwczesna, zapobiegawcza nostalgia. Zostały mi już tylko trzy miesiące w Amsterdamie, a potem trzeba będzie zainstalować Logiczkę w zupełnie innym kawałku świata. Bez zaskoczenia obserwuję, jak mi na ten temat jest na zmianę smutno i euforycznie.
No bo tak. Z Amsterdamem jeszcze nie skończyłam, to na pewno. Ciągle nie byłam w muzeum torebek, nie doczytałam tego, co miałam doczytać o architekturze. Lubię Vermeera za rogiem i to, że mam rozkminione podatki i inne urzędy. Lubię niespodziewane dodatki do pensji. Zupełnie nie mam ochoty (nigdy przecież nie miałam) uczyć się niemieckiego, no i w ogóle dokładanie sobie trzeciego języka do głowy, w której i tak zdążyło się już namieszać? Oczywiście było to całkiem do przewidzenia, bo póki nie będę mieszkać w UK, lokalnie trzeba będzie mówić.
Lubię ludzi, z których część rozjeżdża się po swoich doktoratach, ale część zostaje i będzie dalej wieść logiczne życie. Logiczne życie też lubię, choć składa się głównie z intelektualnej frustracji i poczucia winy, że nie pracujemy tak ciężko, jak powinniśmy.
Jeszcze wczesną wiosną myślałam, że jestem jeszcze zupełnie niegotowa na doktorat i muszę się przehibernować kolejny rok jako studentka. A potem przez wiosnę dokonał się skok jak u Marksa, z ilości w nową jakość, i nagle nie ma się czego bać. Jeśli sześć lat studiowania nie zrobiło ze mnie samodzielnej logiczki, to i kolejne sześćdziesiąt tego nie dokona. Przeflancujemy Logiczkę do Monachium, dostanie swoje własne biurko, nareszcie swoje mieszkanie, konferencje do jeżdżenia i trzech promotorów (tak, tak) i będzie mogła dziwaczeć dalej.
A w pakiecie z językiem niemieckim jest nieograniczony dostęp do Rossmanna, tanie jedzenie, warzywa, które mają smak, i żelki Haribo. Czyli tak jakby jest się z czego cieszyć. Tak poza tym, że będę pracować w miejscu, które jest filozoficznie tak hot i happening, że bardziej nie można.
Acha, a jak ktoś używa iTunesów i ma ochotę popatrzeć na filozofię w Monachium (a dzieje się, dzieje), to może tutaj:
MCMP Podcast
19 maj 2011
Metaturyzm
Powoli nadchodzi czas na planowanie tegorocznych Prawdziwych Wakacji, w pocie i łzach zasłużonych i dorobionych. Wakacje, na które jedzie się jako pełnoetatowa turystka, a nie w odwiedziny czy na wykłady.
Rzecz oczywista: Włochy. Rzecz wymuszona: nie więcej niż tydzień, więc raczej jedno miasto. Siedzę i wpatruję się w maps.google.it.
- A może nie ma co kombinować? Może po prostu Rzym? … Nie, tam jest za głośno. Bolonia. Florencja?
- Wiesz, Rzym na pewno nie jest zły, ale tam jest tylu turystów. Nie uciekniesz tam od świadomości, że sama też jesteś turystką.
- Ale przecież mi to zupełnie nie przeszkadza.
- Jak to?
- Wiesz, że jestem niezmiernie uzdolniona w kwestii ignorowania wszystkich wokół. Poza tym, obchodzą mnie tylko obrazy i architektura, cóż mi po ludziach.
- No ale będąc ciągle wśród turystów, nie zbliżysz się do prawdziwych ludzi i nie zobaczysz, jak tam żyją.
No tak. Przecież Prawdziwe Doświadczenie Miejsca jest wtedy, kiedy na własnej skórze poczujesz, jak Tam się Żyje. Nie zwiedza, nie ogląda, tylko Żyje. Tubylcy. Wiesz, te katedry, muzea, tak, ale najwspanialsze doświadczenie tego lata to rozmowa z rybakiem, który co rano przynosił nam świeże ryby.
Nakładają się tutaj na siebie dwie idee. Pierwsza to podstawowy mit turystyki, która pragnie być tym, czym z założenia nie jest – normalnym życiem. Druga sprawa to szukanie niepowtarzalnych doświadczeń – masowemu turyście nie podoba się, że to, co dostępne dla niego, jest dostępne też dla wszystkich współtowarzyszy. Podróżowanie, zamiast być także wewnętrznym przeżyciem, zostaje zeksternalizowane w obrazy, którymi trzeba się tu i ówdzie pochwalić. Absolutna wyjątkowość twojego doświadczenia świadczy o twojej wyjątkowości.
Chyba nie zgadzam się na taki obraz. Najwyraźniej marna ze mnie post-turystka, ale może właśnie odkrywam post-post-turystykę? Sztuka i budynki mają to do siebie, że nie marnieją od rosnącej liczby wpatrujących się w nie par oczu. To ja mam być pojedyncza, moje spotkanie z obrazem jest takie na pewno.
Poznałam też Prawdziwe Życie w Amsterdamie, i oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, że nie polega ono na noszeniu chodaków i codziennym oglądaniu niezliczonych Rembrandtów, tylko na zakupach spożywczych i jeździe do szkoły. Chociaż, przyznaję, Vermeer dostępny bez przerwy rozpieszcza.
A jak skończyła się rozmowa przy mapie? Dopytałam. Nie, nie, ja oczywiście nie jestem post-turystą. Ja tylko nie lubię, jak mi tłum wchodzi w kadr. Lubię brak tłumu z przyczyn estetycznych. Ho, ho, tak, tak...
Rzecz oczywista: Włochy. Rzecz wymuszona: nie więcej niż tydzień, więc raczej jedno miasto. Siedzę i wpatruję się w maps.google.it.
- A może nie ma co kombinować? Może po prostu Rzym? … Nie, tam jest za głośno. Bolonia. Florencja?
- Wiesz, Rzym na pewno nie jest zły, ale tam jest tylu turystów. Nie uciekniesz tam od świadomości, że sama też jesteś turystką.
- Ale przecież mi to zupełnie nie przeszkadza.
- Jak to?
- Wiesz, że jestem niezmiernie uzdolniona w kwestii ignorowania wszystkich wokół. Poza tym, obchodzą mnie tylko obrazy i architektura, cóż mi po ludziach.
- No ale będąc ciągle wśród turystów, nie zbliżysz się do prawdziwych ludzi i nie zobaczysz, jak tam żyją.
No tak. Przecież Prawdziwe Doświadczenie Miejsca jest wtedy, kiedy na własnej skórze poczujesz, jak Tam się Żyje. Nie zwiedza, nie ogląda, tylko Żyje. Tubylcy. Wiesz, te katedry, muzea, tak, ale najwspanialsze doświadczenie tego lata to rozmowa z rybakiem, który co rano przynosił nam świeże ryby.
Nakładają się tutaj na siebie dwie idee. Pierwsza to podstawowy mit turystyki, która pragnie być tym, czym z założenia nie jest – normalnym życiem. Druga sprawa to szukanie niepowtarzalnych doświadczeń – masowemu turyście nie podoba się, że to, co dostępne dla niego, jest dostępne też dla wszystkich współtowarzyszy. Podróżowanie, zamiast być także wewnętrznym przeżyciem, zostaje zeksternalizowane w obrazy, którymi trzeba się tu i ówdzie pochwalić. Absolutna wyjątkowość twojego doświadczenia świadczy o twojej wyjątkowości.
Chyba nie zgadzam się na taki obraz. Najwyraźniej marna ze mnie post-turystka, ale może właśnie odkrywam post-post-turystykę? Sztuka i budynki mają to do siebie, że nie marnieją od rosnącej liczby wpatrujących się w nie par oczu. To ja mam być pojedyncza, moje spotkanie z obrazem jest takie na pewno.
Poznałam też Prawdziwe Życie w Amsterdamie, i oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, że nie polega ono na noszeniu chodaków i codziennym oglądaniu niezliczonych Rembrandtów, tylko na zakupach spożywczych i jeździe do szkoły. Chociaż, przyznaję, Vermeer dostępny bez przerwy rozpieszcza.
A jak skończyła się rozmowa przy mapie? Dopytałam. Nie, nie, ja oczywiście nie jestem post-turystą. Ja tylko nie lubię, jak mi tłum wchodzi w kadr. Lubię brak tłumu z przyczyn estetycznych. Ho, ho, tak, tak...
18 maj 2011
Książki 2011 - 1
Jeszcze zimą, przerażona sylwestrowym podsumowaniem ubiegłego roku, obiecałam sobie, że w tym roku będę czytać jak najwięcej i nie pozwolę sobie na marne wymówki i wieczorne zmęczenia. Notuję książki przeczytane, czasem nawet notuję coś o nich, rośnie też lista planowanych zakupów z Polski (nigdy bym nie pomyślała, że wystarczą dwa lata i trzeba będzie walczyć o przetrwanie w głowie ojczystego języka). Nie oszukuję, co zostało mi w którymś momencie zarzucone, i od czasu do czasu porywam się na cegły, które uziemiają mnie na jakiś czas, skracając listę tych przeczytanych. Nawet jeśli jest to przyjemne uwiązanie, to mimo wszystko spędzanie miesiąca czy (o zgrozo) dwóch z tą samą historią nie cieszy. Wszystko przez to, że nieczęsto pozwalam sobie na luksus kilkugodzinnego czytania, zostają więc prawie wyłącznie chwile przed snem (średnio jakieś 10 godzin dziennie spędzam na uczelni, a będzie tylko gorzej, bo doświadczenie nauczyło mnie już, że prace magisterskie nie piszą się same).
Za chwilę minie miesiąc od powrotu z wielkanocnej Polski, kiedy to spragniona liter przeczytałam w weekend trzy książki. Potem, ponieważ utknęłam w zaczętym wcześniej „Mansfield Park”, rozgrzebałam jakąś nibyafrykańską powieść podrzuconą przez mamę. „Mansfield Park” zaczął się rozkręcać, ale ja zdążyłam uznać, że czas zacząć poznawać Niemcy, a nie ma przecież lepszego sposobu niż zrobić to oczami Anglika - „Three Men on the Bummel” przylecieli z ebaya. Po drodze recenzje Młodej Pisarki, której ostatnio bardzo ufam w tych sprawach, skłoniły mnie do kupienia „The Way the Crow Flies”, „The Glass Room” i „The Happy Isles of Oceania”, bo przecież czasem trzeba przeczytać coś współczesnego. Tutaj powinnam wstawić jakiś hymn na cześć brytyjskiego ebaya i jego jednofuntowych księgarni.
No i rozsmarowałam się cienko po czterech książkach, resztę tych kupionych zapobiegawczo trzymając od siebie z daleka. Chciałabym coś o nich (i kilku innych) napisać, ale na razie nie starcza odwagi. „The Way the Crow Flies” dostarczyła nam swego czasu tematu do rozmowy: ile czasu zwykle dajemy książce, żeby przekonała nas do siebie? Pouczona przez Młodą Pisarkę, przygotowałam się na 150-stronicowe rozkręcanie (ta opinia na szczęście okazała się być mocno przesadzona). A gdybym nie została ostrzeżona, ani nie obiecywano mi pełnego zadośćuczynienia po tych 150 stronach? „Arlington Park” zmęczyłam w całości, choć już od pierwszego rozdziału wiedziałam, że nie będzie to dawanie szansy, tylko kara za grzech kupienia tego gniota.
Za chwilę minie miesiąc od powrotu z wielkanocnej Polski, kiedy to spragniona liter przeczytałam w weekend trzy książki. Potem, ponieważ utknęłam w zaczętym wcześniej „Mansfield Park”, rozgrzebałam jakąś nibyafrykańską powieść podrzuconą przez mamę. „Mansfield Park” zaczął się rozkręcać, ale ja zdążyłam uznać, że czas zacząć poznawać Niemcy, a nie ma przecież lepszego sposobu niż zrobić to oczami Anglika - „Three Men on the Bummel” przylecieli z ebaya. Po drodze recenzje Młodej Pisarki, której ostatnio bardzo ufam w tych sprawach, skłoniły mnie do kupienia „The Way the Crow Flies”, „The Glass Room” i „The Happy Isles of Oceania”, bo przecież czasem trzeba przeczytać coś współczesnego. Tutaj powinnam wstawić jakiś hymn na cześć brytyjskiego ebaya i jego jednofuntowych księgarni.
No i rozsmarowałam się cienko po czterech książkach, resztę tych kupionych zapobiegawczo trzymając od siebie z daleka. Chciałabym coś o nich (i kilku innych) napisać, ale na razie nie starcza odwagi. „The Way the Crow Flies” dostarczyła nam swego czasu tematu do rozmowy: ile czasu zwykle dajemy książce, żeby przekonała nas do siebie? Pouczona przez Młodą Pisarkę, przygotowałam się na 150-stronicowe rozkręcanie (ta opinia na szczęście okazała się być mocno przesadzona). A gdybym nie została ostrzeżona, ani nie obiecywano mi pełnego zadośćuczynienia po tych 150 stronach? „Arlington Park” zmęczyłam w całości, choć już od pierwszego rozdziału wiedziałam, że nie będzie to dawanie szansy, tylko kara za grzech kupienia tego gniota.
12 maj 2011
Nowe sałatki
Rok upływa nam tu trochę pod znakiem sałatki, co brzmi co najmniej dziwnie, ale wstydzić się nie będę, bo ojczysty język z głowy mi się ulatnia.
Z kozim serem, rewelacja, ale nietania:
Mieszane zielone liście (moje ulubione mają młodą botwinkę, szpinak też jest świetny, a tutaj najlepiej pasują takie, co wyglądają na jakąś wodną roślinkę z korzeniami), kozi ser taki bardziej kremowy niż twardy, amerykańskie borówki (blueberries), orzechy pekany. Na sos już nie starczyło inwencji, oliwa+ocet balsamiczny dały radę. Jest cu-dow-na.
Ciepła na kolację, białkowa:
Ciepłą bazą są kawałki kurczaka i dyni uduszone razem w białym winie (gałka muszkatołowa, tymianek, pieprz). Zimna baza: pomidor, mieszane liście. Następnym razem wrzucę awokado, jak już mi dojrzeje. Mozzarella też się sprawdza, robi się wtedy porządnie białkowo. Liście nie więdną od kurczaka, małe pomidory robią się przyjemnie ciepłe.
Sos standardowy (jogurt+oliwa+ocet+pieprz, dzisiaj zamiast jogurtu było mleko+creme fraiche, nie lubię wyrzucać resztek) plus starty parmezan.
Codzienna sałatka obiadowa bez podgrzewania to makaron plus wszystkie warzywa z lodówki plus mozzarella dla białka. Sos zawsze ten sam. Zdarzyła się nawet kiełbasa, jak są trzeba było dojeść. Albo tani brie.
Z kozim serem, rewelacja, ale nietania:
Mieszane zielone liście (moje ulubione mają młodą botwinkę, szpinak też jest świetny, a tutaj najlepiej pasują takie, co wyglądają na jakąś wodną roślinkę z korzeniami), kozi ser taki bardziej kremowy niż twardy, amerykańskie borówki (blueberries), orzechy pekany. Na sos już nie starczyło inwencji, oliwa+ocet balsamiczny dały radę. Jest cu-dow-na.
Ciepła na kolację, białkowa:
Ciepłą bazą są kawałki kurczaka i dyni uduszone razem w białym winie (gałka muszkatołowa, tymianek, pieprz). Zimna baza: pomidor, mieszane liście. Następnym razem wrzucę awokado, jak już mi dojrzeje. Mozzarella też się sprawdza, robi się wtedy porządnie białkowo. Liście nie więdną od kurczaka, małe pomidory robią się przyjemnie ciepłe.
Sos standardowy (jogurt+oliwa+ocet+pieprz, dzisiaj zamiast jogurtu było mleko+creme fraiche, nie lubię wyrzucać resztek) plus starty parmezan.
Codzienna sałatka obiadowa bez podgrzewania to makaron plus wszystkie warzywa z lodówki plus mozzarella dla białka. Sos zawsze ten sam. Zdarzyła się nawet kiełbasa, jak są trzeba było dojeść. Albo tani brie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)