25 gru 2009
Guglu, translate!
One of the non-Polish friends hinted recently that looked with curiosity at this blog. This, in turn, aroused my curiosity and put a few posts on Google Translate. Fun is the front, and the translated text posts puts me in a less favorable light. No stupid stick with Erasmus. Objective has been achieved! (No subgoals, as if it has included Isabel)
zdjęcie z chochołami
Nie ma lepszego sposobu na powrót na blog niż zdjęcie z chochołami. Przynajmniej tak mi się wydaje od kilku dni.
Jakiś czas temu moi duńscy sąsiedzi zaprosili swoich sąsiadów na duński świąteczny obiad, miało być dużo duńskich przysmaków, ze szczególnym uwzględnieniem wódki zwanej snapsem. Mamy też na roku kolegę z Izraela, który na kolacji pojawił się z tajemniczą miską, głosząc, że oto niesie jeden z tradycyjnych żydowskich przysmaków, którym chciał się z nami podzielić, skoro już zbieramy się razem z okazji i tak dalej. Po jakimś czasie udało mi się do miski zajrzeć z zaciekawieniem, a tam, zawinięte w papier, leżały... placki ziemniaczane.
- Ty oszuście! Dlaczego przynosisz tradycyjny polski przysmak i nazywasz go żydowskim jedzeniem?!
A Ilan na to: No, znowu próbujecie nam coś ukraść!
Także miłość ponad podziałami kwitnie. A jak przychodzi co do czego, i tak wszyscy jemy pyry.
Zdjęcie z chochołami jest zupełnie nie na temat. Zostało zrobione w trakcie zeszłorocznej imprezy urodzinowej (urodziny moje rzecz jasna). I teraz wielkie pytanie, w zasadzie konkursowe: jaką piosenkę śpiewaliśmy wtedy? Na pewno nie mógł to być "Piąty bieg", bo tekst nie pasuje. Mam niejasne wspomnienie, że była to jakaś piosenka o przebudzeniu (no, kto by się domyślił), ale która?
Może i socjal w Amsterdamie, ale takich imprez nie będzie już nigdy.
(Łał, musiałam dodać nową etykietę: social. Jak to się człowiek zmienia w takim akademiku, no patrzcie)
10 gru 2009
10 paź 2009
no nie
To jest jakies science fiction.
mjuzik
Oczywiście dwa lata to mało, jeśli w zamian zapewnię sobie dobre warunki na pisanie doktoratu i, jakby nie było, wymarzoną pracę.
Miałam dziś w nocy przygodę, jakiej nie dorobiłam się przez 4 lata studenckiego mieszkania we Wro. 4 rano, budzi mnie szuranie krzesła - a to współlokatorka próbuje włączyć mój komputer. "Co się dzieje? Co ty tu robisz? Jak to, nie jestem w swoim pokoju?!"
Może jestem już na to za stara, ale dalej lubię studiowanie, nie ma co.
9 paź 2009
Amsterdam CS
No dobra, ale może wybranie się po bilet na największy dworzec w Holandii w piątkowe popołudnie to nie był najlepszy pomysł.
W szkole nie dzieje się nic wartego opisywania, chyba po prostu studiowanie tutaj już mi spowszedniało. Dzisiaj cały dzień napawam się myślą, że właśnie upłynął szósty tydzień semestru i wszystko na czas pozaliczałam, i że nie było to aż tak straszne, jak wydawało się jeszcze dwa miesiące temu. Chodzę nawet pogodna i rozluźniona, co niepokojąco kontrastuje ze stanem, w jakim znajdują się inne osoby na roku – przed chwilą miałam spotkanie z koleżanką, z którą robię jeden z projektów, i mówiła coś o tym, jak się wszystkim przejmuje i coraz mniej śpi, bo ciągle robi zadania. Może ja coś źle robię, skoro mam więcej przedmiotów, a jakimś cudem miewam dni, kiedy nie robię nic związanego z uczelnią poza pokazaniem się na zajęciach (wiem, nie powinnam się do tego przyznawać)? A kolega z Hiszpanii powiedział mi wczoraj, że odkąd tu przyjechał, budzi się codziennie o 6 rano.
Uff, jeszcze tylko 3 osoby przede mną. Ale do banku już dzisiaj nie zdążę, a w tym bogatym kraju nie pracuje się w sobotę.
Także dzień upływa mi dziś też pod hasłem: jak dobrze cieszyć się życiem i nie mieć nadmiernych ambicji. Wszystko jakimś tajemnym sposobem powoli przychodzi do mnie, na przykład niderlandzki, do którego usiadłam przedwczoraj nareszcie – dopiero wtedy, kiedy przestałam sobie powtarzać, że MUSZĘ się za to wziąć.
Update: spędziłam ponad godzinę na dworcu, żeby na koniec dowiedzieć się, że nie ma jeszcze rozkładu jazdy na po 12 grudnia. Co w zasadzie powinnam wiedzieć. Za mało myślę.
6 paź 2009
znowu zaległości
Dzisiaj też ukradłam koledze kilka zdjęć z Facebooka, które wrzucę jutro na Picasę, żeby pokazać, jak ostro tutaj imprezuję. Jak to trafnie ujęła swego czasu moja współlokatorka: Marta, ty imprezowy zwierzaku!
Pod koniec zeszłego tygodnia nasz instytut organizował konferencję dla doktorantów, a jedną z jej atrakcji była piątkowa wycieczka łódką po kanałach Amsterdamu. Wszyscy studenci logiki załapali się na tę jak się okazuje wątpliwą atrakcję. Wątpliwą z czysto turystycznego punktu widzenia, bo towarzysko było miło. Także jeśli ktokolwiek z Was będzie w Amsterdamie, nie dajcie się nabrać, że Canal Cruise za grube pieniądze w dodatku to atrakcja, której nie sposób pominąć. Łódka jest perfidnie zadaszona i co z tego, że szkłem, skoro i tak nic nie widać. Już prędzej dałabym się namówić na kajak.
Ale za to być na łódce pełnej logików - i tylko logików! - bezcenne.
A potem była impreza, którą udało mi się zaaranżować po swojemu, czyli żadnych klubów i takich tam, tylko mieszkanie sąsiada i wspólne pieczenie ciasta w mikrofali. To ostatnie prawie się udało. Ale włączenie się czujnika od dymu nie przywołało ekipy przystojnych strażaków, więc party nie było tak całkowicie udane.
W sobotę przez bitych 7 godzin obsługiwałam wspomnianą konferencję, parząc kawę w niesamowitej maszynie, która robi 10 litrów na raz, i rozkładając ciasteczka. Ponieważ po wyjątkowo ciężkim tygodniu robiłam sobie wolne od logiki, nie poszłam na żaden z wykładów konferencyjnych, ale za to przeczytałam 1,5 dnia Dekameronu (zostały mi jeszcze 2 opowieści, wieczory z Dekameronem będę bardzo dobrze wspominać, pewnie też będzie mi się już zawsze kojarzył z przeprowadzką tutaj). Oprócz tego przez cały dzień żywiłam się na koszt uniwersytetu (rewelacyjne kanapki po ponad 2 euro sztuka, których zjadłam tego dnia pięć, mmhm, a jak zobaczyłam tamto salami po miesiącu bez widoku mięsa... coś ostatnio mam ochotę na martwe zwierzęta, no co zrobić). A na koniec wyszłam z całą torbą jedzenia, wspomaganą bonem uzyskanym w ramach kaucji za butelki po wodzie mineralnej. No sielanka.
Wczoraj poszłam do muzeum popatrzeć sobie na martwą naturę z wędzidłem i Vermeera, a tam pusto. Mleczarka wypożyczona do MET w Nowym Jorku (a dranie mają przecież 4 Vermeery! - z których jeden był wypożyczony, jak tam byłam...), a List miłosny, na który liczyłam, bo w sierpniu był w Kanadzie, teraz jest w Pinakotece w Paryżu. Naprawdę wstydu nie mają, od 7 lat remontują muzeum, pokazują ułamek kolekcji i nawet te resztki rozwożą po świecie.
Coraz bardziej lubię Saendredama. Do wnętrz jeszcze się nie do końca przekonałam (choć zimą w Berlinie mocno mnie zajęły), ale budynki malowane z zewnątrz są wspaniałe. W Mauritshuis mają jego utrechcki Mariakerk (którego już nie ma), a w Rijks stary ratusz w Amsterdamie (który spłonął). Wczoraj przyjrzałam się im obu (z Mauritshuis przywiozłam świetną reprodukcję) i Saenredam przez chwilę wyglądał jak prorok, z tym malowaniem budowli, które potem prawie na jego oczach zniknęły.
28 wrz 2009
3 obiady za 3 euro
Okazuje się, że wrześniowe wydatki na jedzenie zamkną się w całkiem przyjemnej kwocie 68 euro, co daje 2,26 na dzień - wydaję tutaj mniej niż w Polsce! Co prawda trudno mi oszacować realną wartość tego, co przez ostatnich 30 dni zjadłam, bo do niedawna jeszcze korzystałam z zapasów dostarczonych przez mamę i tatę jeszcze w sierpniu. Mimo to październikowa tabelka nie powinna różnić się znacząco od tej wrześniowej.
Przez chwilę kusiła mnie perspektywa przeflancowania na grunt amsterdamski diety pięciozłotowej (http://pesto.art.pl), ale to byłby już hardkor groźny dla zdrowia. Dlatego kilka dni temu wymyśliłam sobie swoje własne hasło: "3 obiady za 3 euro!".
Wiadomo, że podstawą oszczędnego odżywiania (nie mylić z jedzeniem śmieci i ryżu z parówkami dzień w dzień) są te zasady:
1. planowanie - chodzi nie tylko o robienie zakupów z listą w dłoni; także planowanie kolejnych posiłków - najlepiej na cały tydzień z góry. Dzięki temu "grube" zakupy można robić tylko raz w tygodniu, a w pozostałe dni dokupować tylko produkty łatwo się psujące.
2. gotowanie na zapas - przeróżne poradniki podsuwają pomysł, żeby jedno popołudnie w tygodniu przeznaczyć na nagotowanie różnych rzeczy, a potem je sukcesywnie odgrzewać/odmrażać. Ja po prostu gotuję raz na 2-3 dni, dla mnie jednej garnek zupy na tyle właśnie starcza, naleśników też smażę co najmniej 10-12.
3. niemarnowanie żywności - niby oczywiste, ale jak przypomnę sobie, ile rzeczy do tej pory psuło mi się w lodówce, bo przez długi czas nie miałam na nie ochoty... Czyli: jeśli na najbliższe 2 dni mam przygotowaną zupę cebulową, to będę ją przez te dwa dni jeść, choćbym nie mogła już na nią patrzeć. Chomikowanie łatwo psujących się artykułów też nie jest najlepszym pomysłem.
4. elastyczność - warto dostosować swój plan tygodnia do tego, co akurat jest w promocji. Dzięki temu przez parę dni zajadałam się świeżym szpinakiem, a wcześniej przez dwa tygodnie jadłam makaron z fasolką szparagową :). Dziś tylko nie mogłam się przemóc, żeby uwzględnić w jadłospisie 1 kg brukselki...
5. porównywanie cen - robię zakupy w 3 różnych supermarketach, wybierając z ich oferty to, co mają najtańszego. Jeszcze nie wszystko pamiętam, ale tabelka z cenami stopniowo rośnie.
A jak wygląda plan 3/3 w praktyce?
piątek/sobota/niedziela:
duża torba świeżego szpinaku - 0,69
gorgonzola - 1,89
makaron - 0,39
cebula, parmezan - były w domu
3 porcje spaghetti con spinaci e gorgonzola - 2,97 + ta cebula
Dzisiaj za to przeszłam sama siebie:
paczka soczewicy (3/4 zostało) - 1,35
pomidory w puszce - 0,35
2 marchewki, duża cebula - były w domu, ale policzmy nawet 0,3
cały garnek zupy z soczewicy (min. 4 dni,ale chyba zamrożę albo będę jeść na kolacje też, bo w lodówce czeka na przetworzenie kolejna paczka szpinaku) - 2 euro
Oczywiście taki styl życia wymaga sporo cierpliwości. Na przykład od 28 dni na śniadanie jem dokładnie to samo - 5 kromek chleba z nutellą (lepsze czasy) lub chokokremem z lidla (gorsze czasy). Takie śniadanie ma najlepszy bilans ekonomiczny i energetyczny, więc trzymam się planu. Zresztą, kiedyś jeszcze napiszę, dlaczego jogurty z owocami są zueeee.
Mam jeszcze kilka opcji do przetestowania, na przykład koszt pomidorowej z ryżem (marzę o niej już od jakiegoś czasu, ale normalny ryż sprzedają tylko po 3 kilo bodaj), ziemniaki - w Polsce kojarzą się przecież z podstawą taniego jedzenia, a tutaj jeszcze nie próbowałam kombinować z nich czegoś. No i bardzo brakuje mi piekarnika, odpada pizza, świeże bułeczki na śniadanie, wszelkie zapiekane makarony, no i ciasta.
No, o tanim jedzeniu mogłabym jeszcze długo. Kto wie, może moje rosnące doświadczenie w tej kwestii komuś się przyda. A ja będę wdzięczna za inne patenty na tanie posiłki.
22 wrz 2009
znowu Michiel
Pewien student logiki napisał świetną pracę i przypadł do gustu profesorowi. Profesor zechciał zaprosić studenta na przyjęcie do siebie. Student jednak nie bardzo miał na nie ochotę:
- Pewnie będę musiał siedzieć koło jakiejś dziewczyny, a ja zupełnie nie umiem rozmawiać z dziewczynami.
Profesor na to:
- Nic się nie martw, ja cię nauczę. Pamiętaj, zacznij od rozmowy o jedzeniu. Jak będzie dobrze szło, to przejdź do rozmowy o rodzinie. A jak i ten temat się wyczerpie, będziesz miał grunt przygotowany i możesz rozmawiać z nią o logice.
uzbrojony w takie rady, student poszedł na przyjście. Oczywiście posadzono go obok - dziewczyny. Nieśmiało zagaił:
- Jak zupa? Smakuje ci?
- NIE. - padła mało zachęcająca odpowiedź. Student zmieszał się mocno, nie tak miało być! No ale skoro temat nie ma szans na rozwój, lepiej od razu iść dalej.
- A masz może jakieś siostry?
- NIE. - znowu. Student był już nieźle spocony z nerwów. No nic, mimo wszystko spróbuje zagaić o logice, w końcu na tym zna się najlepiej.
- A jeśli miałabyś siostrę, to czy wtedy smakowałaby ci zupa?
Nie mogę sobie odmówić przyjemności podzielenia się moim ulubionym dowcipem o logice, opowiedzianym przez prof. Wiśniewskiego na pierwszych zajęciach chwilami zaawansowanego kursu logiki epistemicznej:
Idą dwa kotki przez pustynię. Idą, idą, końca nie widać. Wyschły im noski, ledwo wloką ogony za sobą, a pustynia ciągnie się i ciągnie. Mówi jeden do drugiego:
- Wiesz co, nie ogarniam tej kuwety.
21 wrz 2009
dzień za dniem
W piątek byłam w Utrechcie w muzeum, nazywa się Catharijneconvent i jest chyba dyżurnym utrechckim muzeum od średniowiecza. Brzmi świetnie, skoro sam Utrecht jest dyżurnym średniowiecznym miastem w Holandii. Mimo to wyszłam zawiedziona, wydawało mi się, że było za mało obrazów, a za dużo bezsensownych przedmiotów. Dopiero dzisiaj, pod wpływem znanego specjalisty od średniowiecza :), zrewidowałam i samo piątkowe doświadczenie, i moje podejście do ładnych i starych przedmiotów.
Padłam ofiarą własnej malarskocentryczności i chyba też jestem trochę rozpuszczona. A tymczasem to, że Catharijneconvent ma kolekcję mniejszą niż trzy piętra, w której w dodatku nie przeważają obrazy, nie oznacza jeszcze, że muzeum jest słabe. Pokazują całkiem pokaźną wystawę manuskryptów z kolorowymi obrazkami (oj jak ja lubię książki z obrazkami!), a na dole w ciemnej sali urządzono skarbiec z mnóstwem złotych przedmiotów i szatami liturgicznymi, a niektóre z nich są hiperstare.
Trzeba będzie tam wrócić, albo w listopadzie ze specjalistą, albo wcześniej jeszcze sama zajrzę. Im więcej o tym myślę, tym więcej szczegółów mi się przypomina, które trzeba by jeszcze raz zobaczyć. A może mama i tata będą chcieli przejechać się do Utrechtu? W końcu TAKA KATEDRA...
Acha, dranie w Catharijneconvent nie przetłumaczyły tabliczek przy eksponatach, wszystko jest po niderlandzku, a ja po raz kolejny wyrzucam sobie tę niezrozumiałą niechęć do nauki. No ale dzisiaj doszliśmy do wniosku, że języki obce trzeba znać dwa, choć ten drugi może być turystyczny (czyli niekoniecznie nauczony po to, żeby czytać i jeździć na konferencje).
16 wrz 2009
15 wrz 2009
intuicjonizm vs. platonizm
Michiel był na jakiejś konferencji w Wiedniu, na której przedstawiał swoje nowe ujęcie semantyki jakiejś tam części języka naturalnego. Dov Gabbay wstał i zwrócił się do Michiela: To, co zrobiłeś, to samobójstwo. Jesteś jak głowa rodziny i ojciec dzieciom, który oszczędności życia zamiast w banku złożył na koncie kolumbijskiej mafii.
I usiadł.
W latach 80. było sobie dwóch prominentnych logików (których nazwiska mi rzecz jasna nic nie mówiły, więc zapomniałam od razu), jeden był zawziętym konstruktywistą, a drugi platonikiem. Pewnego razu dawał wykład, na który przyszedł też konstruktywista. Ten ostatni z pierwszego rzędu co chwilę rzucał typowo konstruktywistyczne uwagi: a co ty tam wyprawiasz, przecież to nie ma żadnego sensu, operujesz obiektami, które nie istnieją! Platonik wkurzył się w końcu i powiedział: You do your shit and I will do mine!
Michiel Lambalgen o konstruktywistach: Ja nikogo nie potępiam. Ja po prostu nie chcę mieć tych ludzi w Facebooku.
13 wrz 2009
Discovering the Dutch
Za to dzięki "Discovering the Dutch" będę mogła przynajmniej dwa razy w tygodniu serwować tutaj głębokie analizy społeczeństwa holenderskiego, ominąwszy trudy rzeczywistej obserwacji i wyciągania wniosków.
Cztery słowa-klucze opisujące kulturę Holendrów to: zuinig, gezellig, gewoon, gelijk. Według mnie najlepiej opisują ją jednak dźwięki, jakie towarzyszą wymawianiu tych słów.
Zuinigheid to oszczędność. To mały kraj pełen ludzi, zasoby są ograniczone i nie należy ich marnować. Oczywiście także i etyka protestancka wpłynęła na ukształtowanie się takiego wzorca. Aby wytknąć marnotrawstwo, mówi się "Wat zonde" - co za grzech!
Również czasem należy rozsądnie gospodarować. Dlatego na pytanie "Hoe hat het?" (jak się masz), często zamiast "Goed", usłyszymy odpowiedź "Druk" - zajęty. Jak się masz? - Jestem zajęty, nie tkwię w bezruchu, działam. Tak właśnie być powinno.
Gezelligheid to (moje własne tłumaczenie) przytulność. To, co małe, to, co domowe. Każde słowo daje się zdrobnić ("Popijamy kawkę na tarasiku, na słoneczku"). Bibeloty tutaj nazywają się hebbedingetjes - małe rzeczy do posiadania. Wie het kleine niet eert is het grote niet weert - jeśli nie jesteś zadowolony z małego, nie zasłużyłeś sobie na duże.
Gewoon - zwyczajny, bez przesady. Po co czynić rzeczy bardziej skomplikowanymi niż na to zasługują? Do pracy jeździ się na rowerze, bo dużo mniej z tym zamieszania niż z samochodem.
No i na koniec oczywiście egalitaryzm. Gelijk znaczy nie tylko "równy", ale i "racja". Decyzje podejmowane są wspólnie, każdy ma prawo do opinii. Kiedy mam zielone światło, jadę. Kiedy jest czerwone, korzystam z mojego prawa do opinii i sam decyduję, czy jechanie teraz będzie niebezpieczne, czy nie.
Po tej porcji przynudzania coś z zupełnie innej beczki. Co zrobi dwóch na trzech Holendrów, którym podasz "tradycyjny holenderski obiad" (czyli ziemniaki, kotlet i surówkę...)? Złapią widelec i rozdziabią sobie to schludne danie na papkę. I zjedzą.
10 wrz 2009
update
I jeden więcej, bo trzeba będzie kupić podręcznik (nie ma innej opcji, tego nie ma w bibliotekach). No ale czasem można zaczaleć.
Jeśli chodzi o przepisywanie zajęć - odpowiedzi nie ma. Muszą skonsultować się z regulaminami erasmusa. To będzie trwało sto lat, ja już prędzej zrobię Dutch Minor niż oni przebrną przez te regulaminy. Być może to właśnie im zaproponuję.
Dutch Minor to nowa propozycja Utrechtu dla obcokrajowców. Jeśli się podczas pobytu tam zrobi 4 przedmioty z pewnej listy (czyli po jednym na każdy okres zaliczeniowy, tak, jak sobie zaplanowałam), po roku dostanie się certyfikat, że ma się Minor w Dutch Studies. Przedmioty są o Holandii i Holendrach, trochę historii, trochę o sztuce i Złotym Wieku. Podoba mi się to bardzo, gdyby udało się znaleźć czas, to czemu nie.
9 wrz 2009
UBA
Biblioteka, jako się rzekło, jest magiczna. Bierzesz książkę z półki (albo i dwie, zaszalałam), idziesz do jaskrawo oświetlonego pomieszczenia, które wygląda trochę jak szpital, a trochę jak statek Imperatora (ten, w którym na tle ścian biali żołnierze Imperium byli prawie niewidoczni). W pomieszczeniu niepozorna półka ze sklejki (taa...) i ekran nad nią. Ekran mówi: połóż książki na półce. Kładę. Ekran: położyłeś 2 przedmioty, czy mam rację? Nerwowo odsunęłam od półki torebkę, jeszcze mi tam coś prześwietli i powie, co gdzie trzymam. Tak, masz rację, ekranie, 2 książki.
Acha, oto lista tych książek: (lista). Czy chcesz je wypożyczyć? Mam wydrukować paragon?
Wszystko się odbywa zdalnie i magnetycznie, i bardzo to jest na miejscu, bo przecież książki mają na nas magnetyczny wpływ czasem, zwłaszcza te o logice intensjonalnej.
Odnalazłam ciebie w sobie (Gosia?)
Do rzeczy. Nie pamiętam, czy już o tym pisałam, ale Utrecht nadal nie zdecydował się, czy wolno mi robić zajęcia w Amsterdamie, co znacząco poprawiłoby mi komfort życia. Tymczasem w Utrechcie zaczął się semestr i musiałam pojechać dziś na pierwsze zajęcia. Wybrane jeszcze w czerwcu z listy dostarczonej Erazmusom przez uniwersytet, i których, jak poinformowano nas w piątek na spotkaniu, z planu zajęć wyrzucić już nie można.
Które, jak się okazało, są po niderlandzku. Ze łzami w oczach wysłuchałam czterdziestominutowej przemowy pani prowadzącej (z której, o dziwo, większość zrozumiałam). Całkiem już blada, podeszłam w przerwie do miłej pani. Bo jest taka sprawa, jestem z Erazmusa, dokumenty sugerowały, że ten przedmiot prowadzony jest po angielsku. - No tak, podręcznik jest po angielsku, i większość tekstów. - Ale ja nie znam niderlandzkiego. W ogóle. - Miła pani też zbladła.
Udało nam się osiągnąć pewien stopień porozumienia, chyba. Jak jestem zestresowana, to niekoniecznie wiem, co się do mnie mówi. No ale, jeśli nie uda mi się sprawy wyjaśnić z szanownym biurem (które tym samym podpadło mi po raz kolejny), to będę mogła oddawać zadania domowe napisane po angielsku. Na obu egzaminach też będę mogła odpowiadać po angielsku - na niderlandzkie pytania...
Przez kolejne pół godziny byłam całkiem blada, a potem wstąpiła we mnie znienacka bardzo niebezpieczna energia. No bo jak inaczej nauczyć się niderlandzkiego w 2 miesiące? Intensywnie, ot co! Najmniej spodziewana motywacja, ale też być może najskuteczniejsza. Właśnie siadam do podręcznika, pierwszy raz, odkąd tu przyjechałam.
Także w tej chwili mam przed sobą trzy scenariusze:
1. Utrecht godzi się na wszystko, nie muszę tam jeździć. W Amsterdamie robię 5 przedmiotów, w tym wymarzoną logikę modalną. W życiu pojawia się pewna stabilizacja.
2. Utrecht na nic się nie godzi. Muszę zrezygnować z logiki modalnej, ale w zamian dostaję przygodę z językiem niderlandzkim. W życiu pojawia się element szaleństwa.
3. Utrecht na nic się nie godzi, ale ja nic sobie z tego nie robię. Do przygody z niderlandzkim dokładam logikę modalną, nie rezygnując z niej. Robię 5 przedmiotów w Amsterdamie i szósty w Utrechcie. Z życia znika wszelka radość, poza radością zajeżdżania się do upadłego w imię zasad i miłości do wiedzy.
No jutro już musi się coś w tej materii okazać, bo zwariuję. Ileż można siedzieć i gryźć palce. A jak już człowiek myśli, że bardziej zamotać się tego nie da, to go wysyłają na zajęcia w obcym jezyku.
8 wrz 2009
Niewiarygodne
6 wrz 2009
A day without rain
no zgłupiałam
Przedziwne pocieszenie: pooglądałam album, pierwszy raz od bardzo dawna, i przestało mi się tak podobać. Także niby mniejsza strata.
Utrecht
No, ale straciłam rozpęd, cztery dni bez blogowania to za dużo, jeszcze wypadnę z rytmu i będzie jak z pilatesem.
W piątek byłam w Utrechcie na spotkaniu informacyjnym dla tamtejszych Erasmusów, do których zresztą oficjalnie należę. Tylko, że, jak to ja, wzięłam kasę i uciekłam. Zafundowano nam krótki wykład o studiowaniu w Niderlandach i dowiedziałam się na przykład, że dziesięciostopniowa skala tłumaczy się jasno: 10 jest dla boga, 9 dla nauczyciela, niektórzy studenci mogą pomarzyć o 8. To tłumaczy wypowiedź jednej prowadzącej w Amsterdamie: "Jeśli ktoś naprawdę zasługuje, to chętnie daję wysokie oceny. W zeszłym roku miałam studenta, który w semestrze zdobył 98% możliwych do zdobycia punktów. No przecież ktoś taki zasługuje na 9." Myślę, że ze 100% miałby szansę na 9,5...
Samo miasto jest przepiękne, przynajmniej to, co u nas nazywałoby się starym miastem - choć na przykład okolice dworca wcale na to nie wskazują. Właśnie, piękna własność holenderskich kolei - bilet na intercity kosztuje tyle samo, co na osobowy, dzięki czemu do Utrechtu jechałam równo 20 minut.
No, ale miasto. Dużo mniej niż w Amst. wieje, to chyba zasługa oddalenia od morza (niewielkiego, ale jednak) i gęstszej zabudowy - nie ma szerokich kanałów na przestrzał, w których wiatr się morze rozpędzać, jak chce.
Katedra w Utrechcie budzi tęsknotę za francuskim gotykiem, którego wspomnienie zaczyna mi się niebezpiecznie zacierać, a do Francji jednak nie mam ochoty jechać. Także na razie Utrecht musi wystarczyć. Przepiękna wieża (zguglujcie sobie!) naprawdę góruje nad miastem, wcale nie jest łatwo się zgubić. Wieżę od reszty katedry oddziela całkiem szeroka ulica, trudno wyobrazić sobie, jak ogromna to była budowla. W 1674 roku nad Utrechtem przeszedł huragan, który zwalił całą nawę i wieżę wielu innych kościołów. Pewnie dlatego też nie ostały się witraże, więc wnętrze tego, co z katedry pozostało, zalanie jest światłem niestety białym.
Huragan zmiótł też wieże romańskich kościołów (Utrecht jest jednym z najstarszych miast Holandii), widziałam Buurkerk i Janskerk, bryła jest nieładnie zaburzona.
Oprócz nawałnicy katedrę w Utrechcie spotkało jeszcze jedno nieszczęście, o ile pamiętam, w 1580 roku. Protestanci zniszczyli wtedy wszystkie przejawy bałwochwalczych kultów katolików. Świątynia pełna jest dzieł sztuki, których postacie pozbawione są twarzy. Na zdjęciu na początku wpisu tego nie widać, ale na tamtej płaskorzeźbie twarz zachował tylko bóg, patrzący na scenę z samej góry. Mocno mnie tamten widok zatrwożył, to trochę jak z Herostratesem, ślady ludzkiej ręki łatwiej mi odnaleźć w tym zniszczeniu, niż w pieczołowicie przechowywanych i nietkniętych arcydziełach. Ciekawe swoją drogą, czy protestancki dekapitator (jest takie słowo?) nie odrąbał twarzy samemu Stwórcy, bo ten był za wysoko, czy jednak zadrżała mu ręka?
W Utrechcie spodobało mi się tak bardzo, że przez chwilę żałowałam, że wybrałam życie zdziwaczałej logiczki zamiast sympatycznej erasmuski. Ale tylko przez chwilę.
2 wrz 2009
Moto
Od dłuższego czasu już pokrzykuję od czasu do czasu, że centra miast powinno się z samochodów oczyścić, jest więc jasne, że bardzo mi się tutaj podoba. Powietrze zdaje się być zauważalnie czystsze (tak, wiem, że obok jest morze i ciągle wieje), poruszanie się na rowerze jest o wiele łatwiejsze i przyjemniejsze niż we Wrocławiu, pomijając nawet oczywistą oczywistość, czyli tysiące kilometrów ścieżek. W sumie ten termin nie ma tu sensu, ulica po prostu składa się z tych trzech części: jezdni, chodnika i pasa dla rowerów, i ten ostatni nie jest żadnym świętem.
Korci mnie, aby tego braku aut upatrywać nie tylko w praktycznym charakterze Holendrów (jeśli wygodnie, bardzo szybko i tanio mogę dojechać do pracy na rowerze lub autobusem, po co płacić za paliwo). Wyczytałam gdzieś, że Holendrów cechuje też niechęć do okazywania swojej zamożności (nie ma to jak rozważania o charakterze narodów, i to w dodatku prowadzone bez rozejrzenia się dokoła). Znaczy: masz pieniądze - nie musisz kupować supersamochodu, żeby dać o tym znać sąsiadom. Nie masz pieniędzy - tym bardziej nie musisz tego robić, bo sąsiedzi i tak mają to w nosie. A u nas samochód to ciągle symbol statusu, tylko tacy beznadziejni filozofowie jak my nie marzą o tym, żeby po znalezieniu pierwszej pracy kupić sobie auto. No i jeździ tego potem tyle po moim pięknym mieście i czyni poruszanie się na rowerze grą o życie. A tutaj póki co tylko raz odczuwałam pewien niepokój na drodze - kiedy wracałam do domu po kupnie roweru i nie wiedziałam jeszcze, jak się poruszać po ścieżkach.
Oczywiście idealizuję tu sobie, bo pewnie i tak chodzi o zabójcze opłaty parkingowe w centrum. Mimo wszystko jednak dają się znaleźć tematy, które sugerują, że żyje mi się tu dobrze, będzie jeszcze lepiej i nie ma co desperować.
Acha, i rozwiązał się problem, dlaczego Holendrzy mają żółte rejestracje. Wszystko to - jak zwykle - dla wygody rowerzystów. Widzisz auto z białą rejestracją: wiesz, że ten człowiek nie jest przygotowany na to, że wyskoczysz mu zza rogu na środek skrzyżowania. Żółta rejestracja: ten będzie się ciebie spodziewał, wyskakuj śmiało. Co więcej: ten żółty jeszcze cię przepuści. Nie muszę dodawać, że jeszcze ani razu w Polsce kierowca nie przepuścił mnie, gdy miałam pierwszeństwo, jadąc drogą dla rowerów.
1 wrz 2009
Spać i jeść, mówię wam
UvA posługuje się ciekawym przelicznikiem: 1 ECTS ma odpowiadać 28 godzinom pracy studenta. Policzmy. Zajęcia na filozofii mają zawsze 10 punktów, te spod szyldu science - 6. Czyli filozofia to 280 godzin rozłożonych na 14 tygodni (nie liczę obu sesji). 20 godzin pracy nad jednym przedmiotem tygodniowo? Niemożliwe, żeby ktoś takie obciążenie zakładał. Może trzeba to sobie podzielić na cały semestr jednak, dodając założenie, że pisze się pracę semestralną w styczniu? Cały semestr to 8+8+4=20 tygodni (tak, tak, 3 tygodnie więcej, niż u nas, bez żadnych przerw i wakacji oprócz świąt). 280 godzin na 20 tygodni daje 14 godzin tygodniowo. Trzy takie kursy (żeby uzbierać 30 punktów) i mamy 42 godziny spędzone w szkole i na robieniu zadań domowych. Zbladłam. Kto wymyślił ten durny system, w którym nie ma egzaminów, tylko te cholerne weekly assignments? I co z tego, że dzięki temu przerwa świąteczna zacznie mi się już 12 grudnia. Utrechcie, odezwij się, potwierdź!
Z innej paczki. Odkryłam dziś przy śniadaniu coś niesamowitego, choć rozszyfrowałam dopiero przy kolacji. Bułeczki anyżkowe. Kupione wczoraj, coby ożywić trochę koncepcję śniadaniową (nutella+coś z mąki), na opakowaniu mają napis, który pozwoliłam sobie odczytać jako Amsterdamskie Korsarze (choć pewnie są to jedynie amsterdamskie bułeczki albo w najlepszym wypadku amsterdamski przysmak). Wyglądają trochę jak nasze Tago albo Magdalenki, podobnie suche, ale naprawdę smakują anyżkiem.
Kolejne objawienie kuchenne: makaron można gotować razem z fasolką szparagową (tak, w tym samym garnku), mają ten sam czas gotowania i krzywda im się nie dzieje. I jakie eko! Naszło mnie dziś, gdy postanowiłam z kolei ożywić klasyczny leniwy obiad makaron+pesto jakimiś warzywami, żeby zębów i z trudem zdobytej figury nie tracić. No i fasolka po 58 centów za kilogram, mam tego teraz całą lodówkę.
Właśnie dostałam przedziwną wiadomość od Amerykanina, tego, co mnie rozpoznał w poniedziałek. Nie brzmi wesoło, także może najwyższy czas, żebym zaczęła wykonywać jakieś przyjazne gesty tutaj, od biedy można zacząć i od Amerykanina.
31 sie 2009
I jeszcze
Rijk czyli król (chyba)
Noo, dzisiaj będzie z grubej rury, bo nie dość, że byłam w szkole, to jeszcze w muzeum. Także udowadnianie sobie, że nie przyjechałam tu bezsensownie, idzie pełną parą.
Rano dwie godziny wykładu o tym, jak filozoficzne i logiczne pojęcie racjonalności rozmija się z tym, co wyprawiamy w dziczy (reasoning in the wild, tak właśnie). Niby banał, ale jeden z tych, które mają przewodzić mojej polskiej magisterce - o ile ją kiedykolwiek napiszę - także podobało mi się bardzo. Pan prof jest filozofem oczywiście, pewnie jeszcze do tego jakimś znanym, a nam nikt o tym nie powiedział. Zajęcia ciągną się jak guma, znajomy Amerykanin się wymądrza, reszta śpi. Znajomy Amerykanin - to ten, co w Stanach na szkole go poznałam, na facebooku się nie raczył odezwać po mojej prośbie, a dzisiaj tiu, tiu, czy my się nie znamy.
Acha, ostrzegam Jacka: muszę, no po prostu muszę klasyfikować ludzi po narodowościach, bo imiona kompletnie mi nie wchodzą, wolę porządne szufladki.
Niemiec-kognitywista mówi: Mam dwie godziny okienka, co można w tym czasie robić w tym mieście?
Ja (oczywiście): Można iść do muzeum, zawsze jest jakieś za rogiem.
Kognitywista: No tak, ale ileż razy można.
Otóż to. Ileż razy można. Nie wiem, kiedy zacznę eksplorować jakieś nowe przybytki ukultularniania w tym kraju, bo piętro wystawy w Rijksmuseum póki mi wystarcza. A jeszcze mam parter w zapasie!
Jedyna frustrująca rzecz, to remont, który w 2007 roku miał się skończyć w 2009 i to było jednym z argumentów za przyjechaniem tutaj. A tu kiszka, wystawa na 11 sal i ciesz cię, czym możesz, w tym - było nie było - jednym z najlepszych muzeów na świecie. Mam bardzo przyjemną książczynę z obrazkami (kolejna z serii Rzeczpospolitej, ciągle zalega w tanich książkach, w sumie Taschenowi bardziej wierzę, ale bierze się, co jest) o Rijks, a tam wśród reprodukcji rzeczy, których pewnie na oczy nie zobaczę. No nie ma siły, po 2013 to już na pewno będę musiała tu zamieszkać.
Inaczej zaczęłam patrzeć dzisiaj na obrazki, romantycznie przypisuję to świadomości, że nie muszę się spieszyć, bo to wcale nie ostatnia okazja w życiu, żeby je zobaczyć. No, są moje na jakiś czas. Acha, do Rijks warto chodzić na godzinę przed zamknięciem, pusto jest, prawie cicho (poza Amerykanami). A może dlatego, że poniedziałek?
Na pierwszy ogień był Avercamp, ten z początku wpisu (jak się dodaje obrazki w tekście?). Mądre źródła mówią, że "Pejzaż zimowy z łyżwiarzami". Nie mogę się napatrzeć, i z daleka, i z bliska, bo to wtedy dwa różne obrazy. Wiem, że powinnam uznać to za infantylną kopię Beueghela. Oczywiście obrazek z pliku ma się nijak. Przyzwyczaję się do oryginałów i jak mam potem sobie radzić? W ogóle kultura obrazkowa chyba oduczyła, nie dała szans się nauczyć patrzenia na malarstwo. Do niedawna, właściwie chyba póki nie zaczęłam pielgrzymkować do Vermeera, byłam przekonana, że reprodukcje to fajna sprawa.
W każdym razie: Avercamp wymiata. Herbert pisał o nim, ale coś nie mogę znaleźć, gdzie, mogliby porobić indeksy (tak, wzięłam tu ze sobą wszystkie albumy i całego Herberta, jakiego miałam o Holandii, co się będę ograniczać). Acha, na obrazie tyle się dzieje, że pewnie od czasu do czasu będę musiała napisać, co nowego.
Vermeer - sprawdzone - wisi ten sam. Trochę szczegółów się zmieniło, ale to trzeba zobaczyć. Dla porządku, gdyby to kiedyś ktoś czytał: w Rijks mają cztery Vermeery: Uliczkę, Czytającą list, Nalewającą mleko, List miłosny. List miłosny wypożyczony do Kanady, oszaleli chyba, nie mogą sobie wypożyczać tego, co w magazynach na remont pochowane? Ale we wrześniu chyba ma wrócić. Uliczka chyba nadal jest moja ulubiona (http://www.vermeer-foundation.org/The-Little-Street-%28or-Het-Straatje%29-large.html).
Żeby nie było: wszystkie te wynurzenia rzekomo o kulturze powstały przy Bajmie. Wiem, gdzie moje miejsce. Na razie tyle.
EDIT: Avercampa haniebnie ucięło, html nie dla mnie. Trzeba na niego kliknąć, będzie cały. Ja prędzej się niderlandzkiego nauczę, niż htmla. Janisławie, nie pytaj, czy widzi i nie grzmi. Dzisiaj nie grzmi, akurat ładnie było.
30 sie 2009
Jak szarlotka z rana
Mam nadzieję, że z czasem uda mi się nauczyć sensownie wklejać zdjęcia. Na razie jest tak.
W zasadzie nie bardzo umiem odpowiedzieć na wszystkie tajemnicze pytania, które wczoraj wrzuciłam, żeby trzymać rzeszę nielogicznych czytelników w napięciu (logiczni czytelnicy mają inne powody do napinania). Wiadomo, że chodzi i tak o to tylko, żeby się pochwalić, gdzie mieszkam i że w pełnym luksusie (za dewizy).
Rower mieszka w specjalnym dla niego pomieszczeniu, które ma automatyczne drzwi i nie trzeba ich trzymać łokciem. Każde piętro każdego skrzydła akademika ma taki schowek, wygląda więc na to, że buduje się tutaj zgodnie z zasadą: na każdego mieszkańca przypada przynajmniej jeden rower. Nawet winda jest taka bardziej towarowa, że nie trzeba stawiać rowerów na sztorc, ba! Nie trzeba z niej tyłem wyjeżdżać, bo zawsze wychodzi się przeciwną stroną windy, niż się wchodziło. W życiu bym nie wpadła na tak prosty pomysł.
Natomiast my z Julią (o której nic jeszcze nie wiem, bo chowam się w swoim pokoju, ale może obczaję ją na Facebooku) mieszkamy nie z rowerami, tylko ze sobą. Pokój mam ogromny, a mebli jeszcze mniej niż w domu, efekt: mam pustkę. Tylko dlaczego mam 4 łóżka?
Łóżka stoją sobie w konfiguracji dwa po dwa i, ściśle rzecz ujmując, są materacami. Być może jest ich tyle, żebym mogła wypełnić sobie pustkę, na przykład rozkładając je jeden obok drugiego. Albo może Holendrzy wiedzą dobrze, że studenci częściej śpią niż się uczą, trzeba im więc zapewnić odpowiednie warunki. Albo kosmiczna sprawiedliwość jednak działa i właśnie zostałam wynagrodzona za dwa lata spania na dmuchanym materacu. Myślę, że to tylko kwestia czasu, zanim ustawię wszystkie materace jeden na drugim i zabawię się w księżniczkę na ziarnku grochu, albo na jakimś innym ziarnku. Albo włożę pod spód jakąś książkę o postmodernizmie i sprawdzę, czy będzie mnie uwierać.
Mieszka się całkiem przyjemnie, kuchnia jest w miarę rozsądnie wyposażona, dzisiaj mam zamiar smażyć naleśniki na 3 dni przynajmniej. Gotowanie na zapas ma mnie chronić przed nieprzemyślanym wydawaniem pieniędzy na jedzenie na mieście, taki jest plan. Na razie się sprawdza, gorzej będzie tylko jeśli okaże się, że jednak muszę jeździć do Utrechtu 2 razy w tygodniu. Na razie jestem na etapie kombinowania, jak się od tego wymigać (tym bardziej, że Utrecht pokrywa mi się z obowiązkowymi zajęciami tutaj) – być może uda się namówić wydział w Utrechcie, żeby uznali mi zajęcia robione w Amsterdamie. Do czwartku najpóźniej powinno się wszystko wyjaśnić, mam nadzieję. Problem w tym, że już w czwartek powinnam być na jednych zajęciach w Amsterdamie, a w tym samym czasie jest ponoć obowiązkowy introduction event w Utrechcie.
Jeszcze o mieszkaniu. Widok z mojego okna jest chyba spełnieniem marzeń Jacka. Z jednej strony stoją niebieskie pociągi i gdy otworzy się okno, stękają przyjaźnie na torach. A zdecydowana większość perspektywy to szeregi okien sąsiadów, każde duże i w każdym dzieje się w ciągu dnia coś ciekawego. Rolę świra, który cały dzień siedzi w tym samym miejscu przy biurku, wzięłam na siebie ja.
29 sie 2009
w następnym odcinku...
Dlaczego Logiczka ma 4 łóżka?
Co stało się z pralnią, której nie było?
28 sie 2009
Zdziwaczały rower
Spóźnione rozpoczęcie logicznego blogowania okazało się jednak słuszne, bo mimo wszystko pierwsza notka z Amsterdamu powinna być o rowerze. Kupiłam dzisiaj rower. Oczywiście przepłaciłam i dałam się oszukać, ale wczorajsza piesza trauma (żeby nie marnować pieniędzy na komunikację miejską, przez pierwsze 2 dni tutaj chodziłam wszędzie na piechotę, wczoraj dobiłam do imponujących 6,5 marszogodzin) zrobiła ze mnie rowerową desperatkę. Cieszę się i tak, że nie wydałam ponad stu euro.
Rower ma dwie zasadnicze wady, z czego jedną ukrytą i to wcale nie moja wina, że tego nie zauważyłam przy kupnie. Po pierwsze, wydaje niepokojący dźwięk w czasie jazdy. Wybaczam, bo takie graty mają pełne prawo skrzypieć, zresztą to chyba tylko błotnik ocierający o oponę, a raczej na odwrót. Druga rzecz jest poważniejsza i w zasadzie uniemożliwia korzystanie z maszyny na dłuższą metę, także w poniedziałek czeka mnie reklamacja (taaak, i do poniedziałku będę sobie powtarzać, że podejrzanie wyglądający sprzedawca z targu się nią przejmie). Siodełko gibie się do przodu i do tyłu, w zasadzie ciężar moich części siodełkowych wymusza wyłącznie gibanie się do tyłu. Diablo niewygodne, a do tego gwarantuje jazdę z wykrzywionym kręgosłupem. I nie da się tego naprawić, bo części metalowe są ze starości zjechane na płasko. Tak, spędziłam dziś trochę czasu umazana smarem.
Na zdjęciu rower prezentuje się dużo lepiej niż w rzeczywistości, także mogłabym nie jęczeć, że popsuty, tylko chwalić się, jaki oldskul i Amsterdam. Zaiste, oldskul, jedno koło ma z kolażówki, ochrona na tylnym kole wzięta z jakiegoś porządnego roweru, a jeden z zamków ma prosto z Polski. Na placu targowym wyróżniał się tym, że jako jedyny w całym rzędzie nie miał zardzewiałego łańcucha.
Wniosek z tego wszystkiego prosty – rower posłuży mi lata całe. A w każdym razie na pewno prędzej go ukradną, niż rozpadnie się na kawałki. Mimo wszystko mam ochotę ogłosić tutaj konkurs: kto pierwszy przywiezie mi z Polski porządny składak za 300 zł, dostanie darmowy nocleg na jednym z moich 4 łóżek. Ba, łóżko będzie do wyboru.
Jeszcze jedno. Przepiękne słońce na zdjęciu (i na kolejnych zdjęciach, które mam już w zanadrzu) niech nikogo nie zwodzi. Tutaj pada. A jak nie pada, to będzie. A jak się nie zanosi, to wieje. Wczoraj padało 4 razy, potem całą noc szalała burza z piorunami, teraz też szaleje, a pioruny takie, że przeświecają mi przez ponure zasłony w moim pokoju. A najbardziej mi się dziś podobała ulewa, która trwała na pewno poniżej minuty. Nie żaden tam przelotny deszcz, tylko porządna ulewa. Nikt z biegaczy w parku się nie przejął, ciekawe, czy za parę miesięcy osiągnę podobny spokój ducha, na razie jednak raczę się niewybrednymi komentarzami na temat wilgoci.